Joan Tarda, deputowany Republikańskiej Lewicy Katalonii do parlamentu Hiszpanii, w sobotę wziął udział w happeningu zorganizowanym w Barcelonie przez młodzieżówkę jego partii z okazji 30. rocznicy przyjęcia konstytucji w referendum. Około 50 osób przeszło przy dźwiękach bębnów ulicami. Prócz pochodni i katalońskich flag demonstranci nieśli trumnę symbolizującą ustawę zasadniczą. Nim ją spalili, Tarda, który wystąpił w roli mistrza ceremonii, po obrzuceniu błotem polityków transformacji i Trybunału Konstytucyjnego, krzyknął: „Niech żyje Republika, śmierć Burbonowi!”.
Zaskoczony burzą, którą wywołał, Tarda bronił się, że mówiąc „Burbon”, nie miał na myśli króla Juana Carlosa, ale monarchię jako instytucję. Zapewniał, że nie pragnie niczyjej śmierci. Tłumaczył, że posłużył się „historycznym zawołaniem z czasów wojny sukcesyjnej”, ale historycy natychmiast wytknęli mu, że plecie głupstwa.
Opozycyjna prawicowa Partia Ludowa (PP) zażądała, by zrzekł się mandatu. Zwróciła się również do prokuratury o zbadanie, czy Katalończyk popełnił przestępstwo. Szef klubu parlamentarnego PP José Luis Ayllon, cytowany wczoraj przez gazetę „ABC”, powiedział, że gdyby Tarda nie był deputowanym, ale kierowcą, straciłby za ten jeden występ wszystkie punkty. Dla postkomunisty Gaspara Llamazaresa, którego cytuje z kolei „El Pais”, Tarda tylko bronił „republikanizmu”, co jest legalne i nie powinno być piętnowane. Przyznał jednak, że deputowany tak czy owak oddał tej sprawie niedźwiedzią przysługę.
Prawnicy są zdania, że nie będzie łatwo postawić go przed sądem. Jego wypowiedź mieści się w granicach wolności słowa, a trudno mu zarzucić, że wzywał do zabicia króla lub planował taką zbrodnię. Słów deputowanego nie da się też podciągnąć pod obrazę majestatu.
Prawdopodobnie pozostanie bezkarny. Do następnego razu, bo nie pierwszy raz zaatakował króla. Niedawno żądał, by Juan Carlos „prosił o przebaczenie ofiary frankizmu”.