Ona ma 65 lat? To niemożliwe. Zmysłowa, ruda kocica. Czarownica. Tak myślałam, patrząc na najnowsze zdjęcia Rebecki Horn. Niemiecka artystka nie tylko nie wygląda na starszą panią, zajmuje się także emocjami, z których powinna "wyrosnąć".
Tymczasem nadal miotają nią namiętności – od miłości do nienawiści. Tę uczuciową ambiwalencję przedstawia w różnych formach. Słowem, rzeźbą, mechanizmami, filmem, ciałem (własnym), rysunkiem, poezją, dźwiękiem. I w każdej dziedzinie porusza się swobodnie. Bo w przypadku wielkich artystów gatunek twórczy nie ma znaczenia.
Długo leczyła się z narodowościowych kompleksów. Niemka, urodzona w 1944 roku, gardziła swym krajem i krajanami. Ojczysty język był jej tak wstrętny, że starała się zastąpić go francuskim i angielskim. Rumuńscy guwernerzy, pod opiekę których oddali ją rodzice, nauczyli ją rysować. To stało się dla niej remedium. Zamiast na ekonomię poszła na plastyczne studia w Hamburgu.
Rebecca Horn miała 20 lat, kiedy rozpoczęła naukę technik szklarskich w Barcelonie. Eksperymentowała z poliestrem, pracując bez maski. Uległa niemal śmiertelnemu zatruciu toksynami; do życia wracała blisko rok. Jakby nie dość było nieszczęść, w tym czasie dotknęła ją strata obydwojga rodziców. Leżąc w łóżku, kurowała się rysowaniem. Jak Frida Kahlo. Mówiła, że czuła wtedy "totalną izolację" od świata. Dała temu wyraz, kreując dziwaczne ubrania – pancerze z żywicy i starych ciuchów. Wtedy, w połowie lat 60., stworzyła pierwsze "cielesne rzeźby" przywodzące na myśl kokony. Z nich wykluły się performances.
Jej pierwsza słynna akcja to "Jednorożec". Wcieliła się wówczas w młodą kobietę "bardzo mieszczańską", szykującą się do zamęścia. Rebecca spacerowała po polach i łąkach w dziwacznym kostiumie z bandaży, z przytwierdzonym do głowy wysokim, pionowo sterczącym "rogiem". Manifestowała dziewiczość i niewinność, a zarazem obawę przed poranieniem. Chyba nie była świadoma, że upodobniła się do Fridy Kahlo (niesamowity zbieg okoliczności) z autoportretu "Złamana kolumna".