– Tak naprawdę jestem niebywałym leniem. Robię tylko to, co kocham – deklaruje Tadeusz Dominik. Pewnie dlatego emanuje spokojem i optymizmem, a jego pozytywne emocje udzielają się odbiorcom. Oponuje, gdy ktoś nazywa go abstrakcjonistą. – Nie wymyślam kompozycji, lecz odtwarzam „z głowy” zapamiętane krajobrazy – wyjaśnia. – Zamieniam przyrodę w znaki.
Bo obraz nie może kopiować natury, jak zdjęcie – musi być artystyczną interpretacją. Kiedyś wystarczała mi natura swojska, widoki z rodzinnego Szymanowa. Teraz czerpię inspiracje z najróżniejszych miejsc, od tropików po lodowiec. Ale ostatnio namalowałem cykl „Pejzaż mazowiecki”, bo zatęskniłem za krajobrazem z okolic mojego rodzinnego Szymanowa.
[srodtytul] Zyski z braków [/srodtytul]
Dzieciństwo miał krótkie i biedne. Pierwsze plastyczne próby wykonywał patykiem na piasku. Blok rysunkowy z czystymi kartami nawet mu się nie śnił. Przedmiot zbytku, nie objęty budżetem ubogiej rolniczej rodziny. – Smarowałem na każdym wygospodarowanym skrawku papieru czy gazety – wspomina. – Nigdy bym nie pomyślał, że za kilkadziesiąt lat pogniecione, wydarte papierzyska wejdą w modę. Z musu antycypowałem trend.
Miał 11 lat, gdy wybuchła wojna. Dziecko pułku; przywdział mundur zanim osiągnął metrykalną dorosłość – strój, który przez kilka kolejnych lat stanowił jego wyjściową kreację. Pojawił się w nim w 1946 roku w… Zachęcie. Bo po wyzwoleniu w pomieszczeniach narodowej galerii urządzono prowizoryczne pracownie Akademii Sztuk Pięknych, która jeszcze nie miała siedziby. Kolejny raz wspinał się po wysokich zachętowskich schodach w 1957 roku. Tym razem w garniturze, jak przystało na autora debiutującego pierwszą indywidualną wystawą. Niebywały splendor jak na 29-latka.