Mężczyzna w czerwonej bluzie, jasnej kamizelce i kapelusiku albo w ciepłej kurtce, czapce i rękawiczkach bez palców przechadza się ulicami Manhattanu. Uważnie obserwuje przechodniów, a kiedy zobaczy kogoś interesującego i zbliży się do niego na niewielką odległość, podnosi aparat do tej pory dyskretnie schowany w dłoni, szybko robi zdjęcie - co niejednokrotnie oznacza błyśnięcie komuś fleszem prosto w oczy - opuszcza rękę z aparatem i odchodzi jak gdyby nigdy nic.
Tak właśnie pracuje Bruce Gilden, światowej sławy artysta fotografik, jeden z członków prestiżowego stowarzyszenia Magnum. Mówi o sobie, że znany jest z fotografowania z bliska, a im jest starszy, tym bliżej podchodzi. Zastanawia mnie, czy kiedyś dostał za to w twarz albo usłyszał pod swoim adresem parę obelg. Być może, ale Bruce Gilden wygląda na faceta, który takimi rzeczami się nie przejmuje.
Dorastał na Brooklynie, z ojcem-twardzielem, który - jak wspomina fotografik w jednym z wywiadów - miał w sobie artystyczne zacięcie, które prawdopodobnie udzieliło się synowi. Gilden z okien swojej sypialni godzinami obserwował ulicę. Ta fascynacja zaprowadziła go z aparatem w ruchliwe miejsca Nowego Jorku, gdzie szukał postaci, które robią na nim wrażenie, wyróżniają się z tłumu nieprzeciętnym wyglądem. Poorane zmarszczkami czy bliznami twarze, nieproporcjonalne nosy albo inne niedostatki urody to cechy charakterystyczne bohaterów zdjęć Bruce'a Gildena.
Fotografik przez wiele lat pracował tylko na kliszach, operując wyłącznie czernią i bielą. W tej tonacji kolorystycznej są cykle jego zdjęć z ulic Nowego Jorku, Coney Island, gdzie podpatrywał ludzi opalających się na plaży, czy z Haiti. Ten trend przełamuje ostatni projekt.
"American made" to ułożona z portretów opowieść o współczesnych Amerykanach. Pełna typów doświadczonych przez życie, zepchniętych na margines, wyglądających tak, że nie chciałoby się ich spotkać w ciemnym zaułku albo nawet w biały dzień na ulicy. Tymczasem na wystawie w warszawskiej Leica 6x7 Gallery nie ma od nich ucieczki. Gigantyczne postaci w rozmiarze 270 na 180 centymetrów (jak zapewniają organizatorzy, to największe możliwe obrazy, jakie da się wyprodukować w jakości fotograficznej w jednej części) wypełniają całą przestrzeń i zapadają w pamięć na długo po ich obejrzeniu.