Zmarł pół roku temu, dokładnie 7 października 2009 r., w wieku 92 lat. Po kilku miesiącach londyńska National Portrait Gallery urządziła mu retrospektywę. Wiadomo, jaki to prestiż. Tym większy, że dotyczy fotografa mody… Ale w przypadku Irvinga Penna – nic szczególnego. Jego prace były wcześniej wystawiane w nowojorskich MoMA i Metropolitan Museum oraz innych znanych amerykańskich galeriach.
W Londynie pokazano 120 fotosów Penna z ostatnich siedmiu (!) dekad. W większości czarno-białe, wykonane w niezwykle szlachetnych i trwałych technikach silver oraz platinum. Ten sposób obróbki odbitek pozwala uzyskać ogromną precyzję najdrobniejszych detali, bogatą fakturę, a także efekt głębi nawet przy gładkim, płaskim tle. I jeszcze jedno: nie ma w nich ostrej, pustej bieli, lecz setki odcieni tonów jasnej szarości, ugrów, écru. Czerń przy tym jest aksamitna albo połyskliwa. Słowem to nie tyle zdjęcia, ile malarstwo. Nie darmo Irving, starszy brat reżysera filmowego Arthura („Bonnie i Clyde” to jego dzieło), studiował w filadelfijskim Instytucie Sztuki, a potem, pod koniec lat 30. i na początku 40., próbował sił jako malarz, następnie publikował rysunki w „Harper’s Bazaar”.
Pierwszą okładkę dla „Vogue’a” zrobił w 1943 roku – notabene była to jego premiera w fotografii kolorowej.
Jego styl? Można go określić jako nagi. Nawet jeśli figury pozostają całkowicie zakryte strojem i tak wydają się obnażone, zdane wyłącznie na siebie; na to, co naprawdę potrafią.
Zasada: jak najmniej dookoła postaci, jak najlepiej wyeksponowana sylwetka bądź twarz. Tej zasadzie pozostał wierny przez całe życie. Upierał się przy minimalistycznych, gładkich tłach, czasem ustawionych pod ostrym kątem. Swych bohaterów zapędzał w ślepe zaułki albo stawiał pod ścianą. Ten typ kompozycji dodawał kadrom dramaturgii, a uwagę odbiorcy koncentrował na twarzach, pozach i mowie ciała modeli.