[b]Rz: Konsekwentnie od ponad 50 lat maluje pan abstrakcyjne pejzaże. Czy podobnie jak Jan Cybis, u którego pan studiował, uważa pan, że malarstwo nie jest fotografią natury?[/b]
Tadeusz Dominik: Zgadzam się z tą opinią, ale jest też między nami zasadnicza różnica. Cybis mimo wszystko trzymał się natury i malował w plenerze, choć oczywiście to, co widział, przetwarzał na własny kolorystyczny zamysł. Ja nigdy nie odtwarzam konkretnych pejzaży, co najwyżej sugeruję kolorem klimat jakiegoś miejsca albo szukam własnego znaku dla form występujących w naturze. A maluję w pracowni.
[b]Po co więc panu liczne dalekie podróże?[/b]
Na nowe krajobrazy patrzę nie tylko jako malarz. Gdy je podziwiam, nie muszę ich od razu malować. Przeżywam zachwyt nad urodą świata jak każdy. Kiedy z moją żoną Cynthią podróżowaliśmy po Alasce, obserwowaliśmy fantastyczne widoki lodowca – o płaskim horyzoncie i ekspresyjnych spiętrzeniach w świetle: niebiesko-kabaltowym, fiołkowym, zielonym... I doświadczaliśmy emocji lądowania w pobliżu szczeliny lodowca głębokiej na tysiące metrów.
Dopiero potem to, co nagromadziło się w mojej pamięci, znajdowało bardzo odległy wyraz w obrazach o chłodnej kolorystyce. Z kolei śladem po podróży do dżungli w Peru były na moich płótnach masy żywiołowej gorącej zieleni.