Elżbieta Dzikowska: Uprawiał Pan malarstwo ścienne, grafikę, nawet rzeźbę, ale przede wszystkim malarstwo sztalugowe. Z pierwszego okresu pana twórczości pamiętamy do dzisiaj „Matkę Koreankę" czy „Lenina w Poroninie" – sztandarowe dzieła socrealizmu. Czy mógłby mi Pan powiedzieć, jaki był nie tylko artystyczny, ale i psychologiczny mechanizm powstawania tego typu obrazów?
Wojciech Fangor:
Pierwszy okres mojej samodzielnej twórczości to lata 1947–1950. Malowałem wtedy bardzo dużo, na ogół pejzaże. Studia u Pruszkowskiego i Kowarskiego koncentrowały się głównie wokół wielkich mistrzów, wokół nauk, jakie można wyciągnąć z dawnych epok. Gdzieś około 1947 roku zainteresowałem się egzystencjalizmem, marksizmem i dniem dzisiejszym. Zdałem sobie sprawę, że sztuka musi być reakcją na to, co się dzieje teraz, że nie może wynikać tylko z przeżywania historii albo przepowiadania przyszłości. Ten okres był bardzo ważny. Malowałem z dużą swobodą i entuzjazmem, czułem się samodzielny, wolny od oceny opiekunów, pedagogów i środowiska. Jednocześnie nie mogłem być obojętny na dramatyczne zmiany zachodzące w Polsce. Koniec wojny, zniszczenie Warszawy, walki ideologiczne w kulturze, socjalistyczny program odbudowy i przebudowy kraju, wszystko to było przeciwieństwem indywidualnego i samotnego zachwytu nad sobą i swoją sztuką. Wydawało mi się wówczas, że jest potrzebny centralnie kierowany wysiłek odbudowy. Zarzuciłem więc malarstwo indywidualne na rzecz propagandy. Wkrótce zorientowałem się jednak, że propaganda za pomocą obrazów eksponowanych w salonach Zachęty nie jest narzędziem skutecznym. Zacząłem wtedy robić plakaty i zająłem się wystawiennictwem.