Co najmniej raz na tydzień ucieka ze stolicy, gdzie pochłaniają go zajęcia (jest prorektorem Akademii Sztuk Pięknych i prowadzi pracownię malarstwa). Pędzi samochodem do Dołhobrodów bez względu na porę roku.
Tam większość czasu spędza w... stodole. Wiekowej, okazałej, wybudowanej z sosnowych bali. Latem pracuje przy naturalnym świetle, którego natężenie reguluje wrotami – raz otwartymi szeroko, innym razem uchylonymi na szerokość dłoni. Atelier zimowe urządził w pomieszczeniu zwanym zastronek, w chłodne dni ogrzewanym piecykiem – kozą. Każdy wieczór spędza nad rzeką. Tam ma swoją pustelnię i święty spokój. Nie zakłócają go telefony, bo komórki mają słaby zasięg, do tego – białoruski, okropnie dla Polaków drogi.
Nad Bugiem Baj zapomina o współczesności – bo tu „myśli się wiecznością". I po malarsku. Parafrazuje zaś ten sam motyw od lat: rozlewisko Bugu. Nurt powolny, równomierny, bez zakłóceń. Może to się komuś wydać monotonne – lecz nie artyście. On jakby ćwiczył się w pokorze, zarazem mierząc się z żywiołem rzeki. Trudne połączenie władzy i poddaństwa w jednej kompozycji.
Baja uwiódł fragment pejzażu oglądany z brzegu przez rzeczne zakole. Perspektywa na kilkadziesiąt metrów, na drugą stronę rozlewiska, na masyw drzewokrzaków. Do tej linii dobija rzeka, hamuje, wycisza się, zakręca. Przy okazji odbija księżycową poświatę albo resztki dziennego oświetlenia. W mrokach ten słaby poblask wydaje się feerią światła.
Od niedawna malarz pokazuje to miejsce inaczej. Jakby przez teleobiektyw ze źle nastawioną głębią ostrości. Kształty widziane z dystansu wydają się wyraźniejsze, za to obiekty pierwszoplanowe tracą kontury, rozpływają się, zamazują. Chciałoby się powiedzieć – toną. Woda topi się we własnym odbiciu.