Realizowana z umiarem zasada dwóch terminów może, owszem, nieść nieco stabilności prawnej, ale wdrażana zbyt gorliwie, zagrozi jeszcze większym zapętleniem prawa gospodarczego i naruszeniem konstytucyjnego wymogu sprawnego działania instytucji publicznych.
Z przygotowanego przez Ministerstwo Rozwoju projektu noweli ok. 50 ustaw w celu ulepszenia środowiska prawnego i instytucjonalnego dla przedsiębiorców do przestrzeni medialnej chyba najbardziej przebił się pomysł ustanowienia zasady dwóch terminów (1 stycznia albo 1 czerwca) dla zmian prawa dla firm w ciągu roku. Nic dziwnego, bo brzmi jak ponętny slogan reklamowy, tyle że jest on w dużym stopniu nierealny. Sami autorzy zdają sobie z tego sprawę, przewidując możliwość odstąpienia od takiej zasady, gdy przemawia za tym ważny interes publiczny lub gdy wynika to z konieczności implementacji prawa UE.
A to przecież worek bez dna, co zwalnia mnie ze wskazywania rozlicznych sytuacji wymagających pilnych ustawodawczych interwencji, jak klęski żywiołowe czy inne w kraju, a nawet za granicą.
Czytaj więcej
Szybsze wejście na rynek, mniej papierów i mniej pieczątek – to ułatwienia, które czekają przedsiębiorców.
Autorzy tego pomysłu nie docenili chyba jednak, że od przygotowania projektu ustawy, nawet rządowego, do jego uchwalenia i opublikowania daleka droga, obwarowana ograniczeniami konstytucyjnymi i nie jest to bynajmniej droga szybkiego ruchu. Proces ustawodawczy określony jest w konstytucji i żadna ustawa nie może ograniczyć określonych kompetencji organów ustawodawczych, w tym do zgłaszania poprawek także do projektu rządowego, czy tempa pracy w Sejmie, w szczególności uchwalenia takiego czy innego terminu wejścia w życie ustawy, co często nie jest tylko kwestią techniczną, ale budzi spory, gdyż dotyka różnych interesów.