Inni – nie
Poza branżą mleczarską współpraca w polskim rolnictwie jednak kuleje. W połowie października w rejestrach prowadzonych w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wpisanych było 945 grup producentów rolnych (poza produkcją owoców i warzyw). Nowe dane poznamy prawdopodobnie w styczniu, gdy agencja podsumuje nowy nabór. Większość grup ma niewiele powyżej pięciu członków, bo tylu było potrzebnych, by uzyskać wsparcie z funduszy unijnych na start. Jednak gromadnego zainteresowania zakładaniem grup nie widać, a wszyscy narzekają na biurokrację, trudne przepisy. Tymczasem współdziałanie w większej grupie jest polskim producentom potrzebne jak powietrze – bo działa wciąż stara prawda, że duży może więcej: rolnicy działający w pojedynkę nie są w stanie zaoferować odbiorcy dużej jednolitej partii produktów o wyrównanej jakości.
Jak wyjaśnia przedstawiciel Krajowej Rady Spółdzielczej, grupy producenckie mogą działać w różnych formach prawnych, spółdzielni, spółki, zrzeszenia czy stowarzyszenia. Spółdzielnia ma jednak tę przewagę, że decyzje podejmuje się tu demokratycznie, bo każdy członek ma jeden głos, niezależnie od wielkości kapitału. – Spółdzielnie tworzy się dla korzyści członków spółdzielni, a spółki celem pomnażania kapitału. Obecnie mamy problem, bo nawet średnie gospodarstwa tracą możliwość dochodowej działalności, bo nie są zrzeszeni, drogo się zaopatrują, bo mają zbyt małą skalę – mówi przedstawiciel KRS, który zastrzega swoje nazwisko. Jego zdaniem dzisiejsze grupy producenckie właśnie dlatego słabo sobie radzą – że są zbyt mało liczne. Grupy można tworzyć od pięciu członków, mogą oni liczyć nawet na 100 tys. euro rocznie – ale zależnie od ich obrotu (10 proc. w pierwszym roku, stopniowo spada). Tak więc tu także więcej dostanie grupa z większą skalą działalności.
– Moim zdaniem, dopóki w Polsce nie powstaną spółdzielcze giełdy rolne, to wszelkie inne pomysły na tworzenie państwowych holdingów rolnych są bez sensu – mówi Andrzej Gantner, dyrektor generalny Polskiej Federacji Producentów Żywności. We Francji czy w Niemczech nawet 95 proc. obrotu surowcami rolnymi przechodzi właśnie przez tego typu giełdy rolne. W ten sposób tworzą z wielu małych gospodarstw jednego dużego partnera, który może zaoferować dużą partię towaru o przewidywalnej jakości, a także dostarcza zyski, które pozwalają na inwestycje. – Mamy producentów, mamy przetwórców, nie mamy tego środkowego etapu giełd, który zarządziłby przetwórstwem surowca i pchnął polskie rolnictwo na nowy poziom rozwoju. Przyniosłoby to większe zyski rolnikom, którzy przestaliby się użerać z pośrednikami, a przetwórcom pozwoliłoby obniżyć koszty – mówi Gantner.
Owoce chcą wsparcia
Entuzjazm wobec giełd studzi nieco Witold Boguta, prezes Krajowego Związku Grup Producentów Owoców i Warzyw. – Spółdzielcze giełdy rolne są rozwiązaniem niektórych problemów, w branży owoców i warzyw to rozwiązanie było popularne w Holandii, ale nawet tam większą rolę odgrywają obecnie kontrakty – mówi Boguta. Przyznaje jednak, że ze 140 spółdzielni ogrodniczych działających w 1989 r., które miało 80 proc. rynku i 20-proc. udział w przetwórstwie, dziś zostało 41 spółdzielni i przetwórstwa praktycznie żadnego. Właśnie ten brak był jednym z powodów problemów producentów owoców podczas klęski urodzaju w ostatnie wakacje. Skupy narzucały dowolnie niskie ceny lub półroczne terminy płatności. Ale nawet tu grupy poradziły sobie lepiej. – Grupy współpracują na stałe z przetwórstwem i uzyskiwały wyższe ceny niż rolnicy niezorganizowani – mówi Boguta. Jednak jego zdaniem podstawowym problemem jest brak jasnego politycznego wsparcia, bo skuteczne rozwiązania są już znane, trzeba jedynie je wybrać i wdrożyć.