Działacze Polskiego Stronnictwa Ludowego przyjęli specyficzną interpretację polityki prorodzinnej. Oznacza ona wspieranie najbliższych i przyjaciół w obsadzaniu przez nich stanowisk w rozmaitych instytucjach publicznych. Waldemar Pawlak wręcz chwali takie działania. – Największą nagrodą dla rodziców jest sytuacja, kiedy dzieci podejmują i kontynuują ich dzieło – powiedział niedawno. A zadaniem rodziców jest im w tym pomóc.
No i tu jest dramat. Bo wicepremier rządu RP nie rozumie tej cienkiej granicy między zwyczajną pomocą dzieciom i przyjaciołom a kumoterstwem i nepotyzmem. Nie rozumie, gdzie przekraczane są standardy demokratycznego państwa.
Niby nie powinno to dziwić. PSL od zawsze traktował partię jak przedsiębiorstwo, które zajmuje się załatwianiem rozmaitych interesów swoich udziałowców. Od zawsze znakiem rozpoznawczym ludowców była pełna obrotowość, zdolność do zawirowania rozmaitych sojuszy za odpowiednią cenę. Tą ceną zwykle były stanowiska.
Prawdopodobnie dzięki temu ludowcy trwają i mimo rozmaitych zawirowań nadal funkcjonują na scenie politycznej, a nawet teraz współtworzą rząd. Politolodzy i komentatorzy powtarzają, że to dzięki sile aparatu partyjnego na dole. Dzięki bardzo silnemu zakorzenieniu w lokalnych społecznościach.
Skąd się wzięło to zakorzenienie? Jednym z zasadniczych powodów jest właśnie to, że PSL dba o swoich ludzi. Dba realnie. Załatwia im prace, dopłaty, obsadza znajomych działaczy, gdzie się da. Z Warszawy nie zawsze to widać.