Eurosceptyczny prezydent Czech Vaclav Klaus, deklarując, na jakich warunkach gotów jest podpisać traktat, przyłączył się do Lecha Kaczyńskiego, który od ośmiu miesięcy zwleka z podpisaniem zatwierdzonego przez polski parlament dokumentu.
Choć skutki ich postaw mogą być podobne, warto pamiętać, że przyczyny są różne. Lech Kaczyński sam traktat wynegocjował i chwali jego zapisy, a zwłokę tłumaczy tym, że nie chce izolować Irlandii. Argumenty Klausa są inne. Dla czeskiego prezydenta traktat lizboński jest próbą ograniczenia suwerenności Czech i pogłębienia integracji europejskiej, której jest wielkim przeciwnikiem.
Solidarność polsko-czeska nie jest mile widziana przez Irlandię. Gdy dwa tygodnie temu prezydent Vaclav Klaus przyjechał do Dublina i uczestniczył w kolacji wydanej na jego cześć przez Davida Ganleya, lidera ruchu przeciwników traktatu, ze strony irlandzkiego rządu usłyszał słowa potępienia. Irlandczycy nigdy też nie dziękowali za wsparcie prezydentowi Kaczyńskiemu. Polsko-czeski opór nie doprowadzi raczej do żadnych ofert ze strony pozostałych państw UE. Bo prezydenci zapowiadają, że podpis w końcu złożą. I nie uzależniają tego od żadnych dodatkowych ustępstw na rzecz Pragi i Warszawy, ale od zachowania Irlandii. Wygląda na to, że Unia się z tym pogodziła i francuski prezydent, który kieruje Wspólnotą w tym półroczu, nie będzie szukał specjalnych okazji do przekonywania Klausa czy Kaczyńskiego.
Zachowanie prezydenta Czech może mieć jednak wpływ na postrzeganie jego kraju. Od 1 stycznia 2009 roku Czechy będą kierowały przez sześć miesięcy Unią Europejską, w ramach rotacyjnego przewodnictwa. Wiele zależy od tego, czy Vaclav Klaus będzie nadal kwestionował unijne koncepcje, czy też usunie się w cień i zostawi wolną rękę rządowi. Ale z pewnością Czechom trudno będzie przekonać Irlandczyków do ratyfikowania traktatu, jeśli Klaus będzie zwlekał z podpisem. Osłabi to też siłę Pragi w forsowaniu innych inicjatyw, co przecież jest rolą przewodnictwa.
Klucz do przyszłości traktatu lizbońskiego leży jednak w Dublinie, a nie w Pradze czy Warszawie. Irlandzki rząd za wszelką cenę chce uniknąć izolacji i pozostania na bocznym torze europejskiej integracji. Słabym pocieszeniem jest dla niego sympatia okazywana przez przywódców Czech i Polski. Premier Brian Cowen zobowiązał się do przedstawienia planu wyjścia z kryzysu na najbliższym szczycie UE 11 i 12 grudnia. Nicolas Sarkozy namawia go, by obiecał przeprowadzenie drugiego referendum w październiku 2009 roku. Jest prawie pewne, że taka obietnica padnie, choć może bez konkretnej daty. Z sondaży wynika, że w drugim referendum społeczeństwo może powiedzieć „tak”, jeśli symbolicznie zostanie potwierdzona neutralność Irlandii i zagwarantowane zachowanie komisarza w Brukseli. Reszta UE gotowa jest na to przystać.