Skądinąd były to oczekiwania nierealistyczne – Radosław Sikorski trafnie zwracał uwagę, że w polityce zagranicznej sukces buduje się latami i że „różnice interesów między Polską a Rosją nie znikną i nie rzucimy się sobie w ramiona w jakiejś słowiańskiej nirwanie”.
Nie zmienia to faktu, że wizyta jest krokiem w dobrą stronę. Wielkich konkretów Miedwiediew do Warszawy nie przywiózł. Ale fakt, że Rosja jest krajem, w którym decydenci wszelkich szczebli wsłuchują się uważnie w ton wypowiedzi przywódców, pozwala mieć nadzieję, że w wielu sferach różnej wagi konkrety mogą się pojawić. A ton wypowiedzi rosyjskiego prezydenta częściej napawa nadzieją niż niepokojem.
Trzeba zarazem stwierdzić, że choć ów ton jest życzliwy, to życzliwość ta jest kontrolowana i ma – wytyczone interesem politycznym – granice. Gdy rosyjski prezydent domaga się wyjaśnienia rzekomego problemu rzekomego zniknięcia dziesiątków tysięcy radzieckich jeńców w 1920 r. czy ucieka od konkretnej odpowiedzi na pytanie, czy czarne skrzynki z tupolewa zostaną przekazane Warszawie, słychać tony sprzed polsko-rosyjskiego resetu.
Można przypuszczać, że za ustępstwa w sferze symboliczno-emocjonalnej Kreml chce wysokiej ceny w sferze realnej. Co – dodajmy – od pewnego czasu wydaje się stałą metodą gry Moskwy wobec Warszawy. Najwyraźniej kremlowscy technolodzy uważają, że Polacy przykładają mniejszą wagę do konkretów niż do symboliki.
Polska władza jest w niekomfortowej sytuacji. Bo z jednej strony czuje przymus sukcesu – wiele postawiła na to, że odprężenie z Moskwą się powiedzie, więc bardzo zależy jej, by wizyta była oceniana jako sukces. Z drugiej strony jest pod naciskiem pisowskiej opozycji, dającej do zrozumienia, że PO to „ruska agentura”.