Nie jestem dyżurnym kandydatem

Rządy w Warszawie to jest sprawa polityczna. Opowieści o tym, że referendum powinno być inicjatywą całkowicie apolityczną, wyłącznie oddolną, są niepoważne – mówi Elizie Olczyk socjolog, ekspert PiS.

Aktualizacja: 26.10.2013 17:03 Publikacja: 26.10.2013 11:30

Nie jestem dyżurnym kandydatem

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Jak pan się czuje po swojej pierwszej kampanii wyborczej?

Piotr Gliński:

Dla mnie to jest druga kampania. Poprzednia, kiedy występowałem w roli kandydata na premiera w ramach konstruktywnego wotum nieufności, była próbą przedstawienia społeczeństwu pewnej propozycji politycznej.

Sporządził pan dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego notatkę oceniającą kampanię referendalną.

Tak, choć był to raczej krótki spis spraw do omówienia, ale nie zamierzam ujawniać jego treści. Ocena kampanii referendalnej należy do partii, a ja nie jestem jej członkiem. Uważam jednak, że efekty kampanii są raczej optymistyczne. PiS nie miało wcześniej tak silnego poparcia w stolicy, która jest miastem establishmentu, ludzi związanych z władzą obecną i przeszłą. Na dodatek referendum odbywało się w skrajnie niesprzyjających warunkach. Wszystkie instytucje państwowe, które są w Polsce kontrolowane przez jedną siłę polityczną, stworzyły olbrzymią koalicję przeciwko PiS-owi. Bo rządy w Warszawie to jest sprawa polityczna. Opowieści o tym, że referendum powinno być inicjatywą całkowicie apolityczną, wyłącznie oddolną, są niepoważne. Odbyła się zażarta walka o utrzymanie status quo w Polsce, a władza nie cofnęła się przed łamaniem prawa. To, że prezydent i premier namawiali do bierności politycznej, było nie tylko złamaniem standardów demokracji, ale także – według mnie – złamaniem polskiego prawa. Jest to rzecz niebywała, ale najwyraźniej jesteśmy w takiej demokracji pół białoruskiej gdzie nie funkcjonuje presja opinii publicznej, a rządzący politycy mogą zrobić znacznie więcej niż na Zachodzie.

PiS-owi też zdarzyło się namawiać do bojkotu referendum lokalnego.

Co innego działanie lidera opozycji, który namawia do nieuczestniczenia w referendum, a co innego urzędującego prezydenta czy premiera. Warto żeby opinia publiczna zrozumiała tę różnicę. Jarosław Kaczyński w trakcie jednej z debat referendalnych przyznał zresztą, że jego postawa w Łodzi powinna być nieco inna. Ta bardzo interesująca debata, którą odbyliśmy w siedzibie Fundacji Batorego, m.in. z udziałem prezydenckiego ministra p. Olgierda Dziekońskiego, została całkowicie przemilczana w mediach rządowych. Jest pan pewien, że prezes Kaczyński gdyby był premierem nie stosowałby takiej samej strategii gdyby chodziło o odwołanie prezydenta Warszawy z PiS? Proszę nie stosować takiej retoryki. Nie jestem pewien, ale publiczna wypowiedź Kaczyńskiego w Fundacji Batorego na to wskazuje. A fakty są takie, że urzędujący premier, prezydent i prezydent miasta z PO nakłaniali obywateli do bojkotu referendum czego zabrania im prawo. Bo nie wolno wpływać na sposób głosowania obywateli (w tym na samo uczestniczenie bądź nie w głosowaniu) nadużywając stosunku zależności (art. 250 KK). A premier czy prezydent miasta są zwierzchnikami bardzo wielu urzędników. Czy taki urzędnik ma wolność głosowania, jeżeli jego szef tak jednoznacznie i w atmosferze tak ostrej walki politycznej zasugerował mu nieuczestniczenie w głosowaniu? Nie. Proszę zauważyć, że prezydent Bronisław Komorowski gdy się zorientował, że złamał prawo przestał się wypowiadać w sprawie referendum. Prócz tego były jeszcze inne grzechy - zmiany obwodów głosowania, brak obwieszczeń wyborczych, radio publiczne, które odmawia opozycji emisji płatnych spotów referendalnych, odmowa wynajmu sal na wiece i debaty. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca.

Skoro macie państwo tak dużo pretensji, to może powinniście zaskarżyć wynik referendum?

Być może tak zrobimy, choć trudno mi się wypowiadać za PiS. Ale jest dla mnie oczywiste, że polskie sądy i prokuratury działają - mówić delikatnie - nieefektywnie. Nie wiadomo czy w ogóle jest sens występować z taką sprawą do sądu, bo system jest szczelny. Tym bardziej, że media są nam wrogie. I jeszcze jedno: to nie jest kwestia pretensji, tylko - znacznie poważniejsza - standardów polskiej demokracji.

Są też media sprzyjające PiS.

Ale dużo słabsze. Te największe i najbardziej wpływowe, w tym publiczne, preferują PO i - według niedawno ogłoszonych, dość prostych analiz socjologicznych - najczęściej zapraszają do najważniejszych programów publicystycznych polityków tej partii, potem jest, oczywiście zupełnie przypadkowo, SLD i dopiero na trzecim miejscu PiS, choć jest to największa partia opozycyjna, obecnie w ogóle z największym poparciem w kraju.

PiS-owi też zdarzyło się bojkotować różne media.

Jeżeli polityk odmawia przychodzenia do programu, to widocznie ma powód, a media powinny być obiektywne. To jest ich obowiązek.

Był pan kandydatem na premiera rządu eksperckiego, na prezydenta Warszawy, mówi się że może pan zostać kandydatem PiS na prezydenta Polski. Czy to nie jest tak, że został pan dyżurnym kandydatem PiS na każde ważne stanowisko?

Nie jestem kandydatem na każde stanowisko. To jest kolejna manipulacja „formatujących” mnie mediów. Byłem kandydatem na premiera, a skoro tak, to tym bardziej mogę być kandydatem na prezydenta stolicy, a nawet - choć to bardzo nobilitująca propozycja - Polski, bo wszystkie trzy stanowiska są do siebie porównywalne pod względem kompetencji. Wielu prezydentów państw było najpierw burmistrzami czy merami stolic. Na świecie to jest naturalne, nie rozumiem dlaczego w Polsce wywołuje to takie zdziwienie, a raczej rechot….

Może dlatego, że pan na razie nie pełnił żadnego urzędu, który może być trampoliną do zdobycia kolejnego stanowiska tylko ciągle jest kandydatem.

Zostałem poproszono o uczestniczenie w projekcie konstruktywnego wotum nieufności, co wymaga przedstawienia kandydata na premiera. I byłem do tej roli dobrze przygotowany. Na tyle dobrze, że PO unikało ze mną debaty jak diabeł święconej wody…

Nie czuje się pan wykorzystywany przez PiS?

Nie. Mam - mimo naturalnych różnic - generalnie takie samo myślenie o Polsce jak liderzy PiS. I ta tożsamość programowa pozwala mi na współpracę z tą partię. Od początku różne osoby i środowiska próbują mi suflować, że jestem przez kogoś wykorzystywany. To jest absurd. Podobnie myślimy o wielu sprawach i chcemy doprowadzić do zmiany społecznej, kulturowej i politycznej, dlatego współpracujemy. Ale moja sytuacja jest specyficzna, bo nie należę partii. Dlatego uważam, że nie mam prawa do medialnych ocen działań tej partii. Z drugiej strony nie interesuje mnie wewnątrzpartyjny boks, w którym nie uczestniczę. Z trzeciej zaś strony ponoszę tego konsekwencje: może się tam dziać coś nad czym nie mam kontroli. Ale tak to jest.

Nie chce się pan zapisać do PiS?

W tej chwili nie jest to potrzebne, a nawet wyglądałoby sztucznie. Gdybym się zapisał, to można się spodziewać, że kierownictwo umościłoby mi jakieś partyjne stanowisko. To byłoby niezręczne i niepotrzebne, skoro można dobrze współpracować w obecnej formule. Ale w przyszłości wszystko jest możliwe.

A czy będzie pan kandydatem PiS na prezydenta Warszawy w wyborach samorządowych za rok.

Trudno powiedzieć, co będzie za rok. Życie polityczne jest bardzo dynamiczne. Na dodatek jesteśmy pod ostrzałem mediów. Każda wzmianka, że będą kandydatem na jakąś funkcję wywołuje lawinę komentarzy, a więc lepiej tego nie prowokować.

Czy myśli pan, że program, który przedstawiał pan podczas kampanii referendalnej nadawałby się do przyszłorocznej kampanii samorządowej? Media wykpiły np. proponowany przez pana zakaz puszczania fajerwerków.

Nie wspomniały natomiast o punktach najważniejszych: nie zbudowanych przez siedem lat nowych liniach tramwajowych z Gocławia i Wilanowa czy koniecznym dla odkorkowania miasta inteligentnym systemie sterowania ruchem. Sprawa fajerwerków to był jeden z setek postulatów i pomysłów na stolicę. Chodziło o prawo mieszkańców do odpoczynku. W Warszawie nie ma w zasadzie żadnych regulacji ograniczających prywatne czy miejskie imprezy, a powinny być. Ten problem zgłaszali nam warszawiacy. To samo ze Stadionem Narodowym - czy tam musi być nagłośnienie jak na wiejskiej dyskotece? Gdyby był w tym mieście gospodarz, to zwracałby uwagę na takie sprawy, ale go nie ma. Pani Prezydent oddała Warszawę we władzę swoich dyrektorów. Wydaje miliony złotych na urzędników, a mieszkańcy nic z tego nie mają. Szkoda, że nie udało się jej odwołać. Dużo nam nie brakowało a tak wciąż nie będzie w Warszawie tych nowych linii tramwajowych, podziemnych parkingów w centrum, Muzeum Historii Polski, spójnego systemu ścieżek rowerowych itd. itp.

Podobno litera W i skojarzenie z Powstaniem Warszawskim pogrzebało kampanię.

Nie jestem w stanie tego ocenić. Uważam jednak, że PiS miało prawo odwołać się do tej symboliki, chociażby dlatego, że zawsze wyznawało wartości patriotyczne i wybudowało Muzeum Powstania Warszawskiego. Ale media to zdezawuowały. Co nie zmienia faktu, że może powinniśmy przewidzieć taką reakcję. W takim razie jestem współodpowiedzialny.

Środowiska kombatanckie też się odezwały w tej sprawie.

Same się nie odezwały tylko zostały wywołane do odpowiedzi. Przecież telewizje brały te starsze osoby, stawiały przed kamerami i pytały co o tym myślą. Czy gdy na manifie wykorzystano znak Polski walczącej ktokolwiek się oburzył? Nie, bo mediom i establishmentowi na tym nie zależało. Więc kto tu kogo wykorzystywał?

Winą za wszystko obarcza pan media ale przecież w „Naszym Dzienniku” gazecie ojca Tadeusza Rydzyka też można było przeczytać bardzo krytyczny artykuł o kampanii referendalnej.

Nie rozumiem co się tam stało. W tym artykule nie pojawiły się w zasadzie żadne merytoryczne argumenty. Autor stwierdził, że kampania została zawalona ale nie powiedział, co zostało wykonane źle. O mnie napisano, że zgrałem się już jako premier, ale co to konkretnie znaczy? Nie wiadomo.

Przez dwa dni obserwował pan konferencję naukowców o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Jakie wnioski pan wyciąga? Sądzi pan że doszło do zamachu czy nieszczęśliwego wypadku?

Uczestniczyłem w tej konferencji. Wszystkie hipotezy są nadal równoprawne. Choć podczas konferencji wysłuchałem kilku referatów, które uprawdopodabniają tezę, że coś tam się musiało stać nieprzewidzianego. Ale przede wszystkim całkowicie zdekonstruowana została narracja Millera/Laska. Brzoza nie mogła - wg praw fizyki - złamać skrzydła, złamane skrzydło nie mogło samo doprowadzić do katastrofy, a brzoza była już prawdopodobnie złamana przed katastrofą (tak wynika z analizy zdjęć satelitarnych dokonanych przez prof. Cieszewskiego z University of Georgia. Tezom raportu Millera zaprzecza też rozkład szczątków wraku, zapisy rejestratorów (brak ostatnich 2,5 sek.) czy ścieżki dźwiękowej (4-5 wersji różniących się między sobą długością nagrania do 4 minut!). Do tego zniszczone prawie wszystkie dowody, amatorskie dokumentacje i bezprawne procedury. Absolutna, skandaliczna abdykacja państwa polskiego. Wszystko to opisane w 40 referatach naukowych. Dostępnych dla wszystkich w Internecie. Zaangażowanych w to obywatelskie przedsięwzięcie było grubo ponad 100 profesorów i pracowników nauki. Tego nie da się zakłamać, nawet jeżeli niektóre hipotezy są może zbyt śmiałe i niedostatecznie umotywowane; zdecydowana większość jest jednak bardzo solidnie uzasadniona.

Nie niepokoi pana fakt, że jeden z kluczowych ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza prof. Rońda skłamał na temat rzekomego dowodu świadczącego, iż piloci nie zeszli poniżej 100 metrów wysokości.

Prof. Rońda zachował się niepoważnie w bardzo poważnej sprawie. Ale to tylko jeden ze stu kilkudziesięciu naukowców, którzy się zajmują wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej. Jego zachowanie było naganne i został wykluczony z naszej konferencji, która notabene nie jest konferencją Zespołu Parlamentarnego, lecz przedsięwzięciem obywatelskim, oddolnym i niezależnym.

Czy ta historia zaszkodziła procesowi wyjaśniania katastrofy smoleńskiej?

Oczywiście że tak. Już bardzo poważnie zaszkodziła, bo przeciwnicy tego procesu wyjaśniania, a więc także naszej inicjatywy, tylko na to czekali. Ale na podstawie jednostkowej wpadki (notabene nie mającej wpływu na ustalenia naukowe prof. Rońdy!), nie można budować tezy, że wyjaśnianie katastrofy nie ma znaczenia. Wokół katastrofy smoleńskiej toczy się polityczna gra. Zrobiono nagonkę na ekspertów komisji Antoniego Macierewicza, pojawiają się niespodziewanie niepublikowane zdjęcia, których prokuratura nie pokazała nawet rodzinom i które też nie mają znaczenia dla meritum sprawy, służą jedynie jako typowa wrzutka medialna do ciągłego dzielenia Polaków Smoleńskiem (gdy zauważono, że to przestaje działać, ostatnio na front smoleński rzucono już nawet Owsiaka). A pewne jest tylko jedno - przyczyny katastrofy nie zostały wciąż wyjaśnione przez polskie państwo.

Prof. Piotr Gliński jest socjologiem. W 1997 r. kandydował w wyborach do Sejmu z ramienia Unii Wolności. W 2003 r. brał udział w tworzeniu partii Zieloni 2004, do której jednak nie przystąpił. W roku 2012 PiS zgłosiło jego kandydaturę na premiera wraz z wnioskiem o konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska.Ostatnio był też wymieniany jako kandydat PiS na prezydenta Warszawy

Jak pan się czuje po swojej pierwszej kampanii wyborczej?

Piotr Gliński:

Pozostało 99% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości