W poniedziałek wieczorem trzy telewizje pokażą debatę premier Ewy Kopacz z Beatą Szydło, kandydatką PiS na szefową rządu. To debata wyjątkowa, nie tylko dlatego, że po raz pierwszy w historii polskiej polityki dojdzie do potyczki dwóch kobiet. Przede wszystkim Polacy nie oglądali starcia kandydatów do premierostwa od 2007 r., gdy debatowali ówczesny szef rządu Jarosław Kaczyński z Donaldem Tuskiem, liderem idącej po władzę PO.
Ta debata przez lata bolała Kaczyńskiego, wszak zdawał sobie sprawę, że przegrał i pozbawił swą partię szans na wygraną. Dlatego z Tuskiem do przedwyborczego starcia nigdy już nie stanął.
Debata z roku 2007 r. to starcie legendarne, które – jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi – znacząco przyczyniło się do wiktorii Platformy. Czy teraz, po ośmiu latach, gdy Kaczyńskiego i Tuska zastąpiły ich nominatki, debata może być równie emocjonująca i brzemienna w polityczne skutki?
To kandydatka PiS Beata Szydło ma w tym starciu więcej do stracenia. To ona staje do gry w ruletkę. Jeśli zaliczy wpadkę i wyraźnie przegra, to może osłabić wynik swej partii i utrudnić PiS przejęcie władzy nawet po wygranych wyborach – wszak im słabszy wynik, tym trudniej sklecić koalicję.
Ale równocześnie to także Szydło ma więcej do ugrania – jeśli wygra debatę, to dzięki niej PiS może zawalczyć o samodzielną większość. Żeby o tym marzyć, Szydło musi jednak pokazać, że jest politykiem wszechstronnym i dobrze przygotowanym do objęcia rządów. Wszak ma niewielkie doświadczenie w działalności publicznej – była ledwie burmistrzem małej gminy, radną powiatową i wojewódzką. Kształciła się w zarządzaniu kulturą, ale w PiS – trochę z łapanki – zajęła się gospodarką. Nie ma doświadczenia w wielu obszarach działalności rządu, choćby w kwestiach międzynarodowych, zdrowia, edukacji, bezpieczeństwa i obronności.