Jeśli kobiety, o których krzywdzie od wielu dni informują media, nie doprowadzą do tego, by prezes Polskiego Związku Tenisowego Mirosław Skrzypczyński stanął przed sądem – czego każdy przyzwoity człowiek powinien sobie życzyć – to i tak należy wykluczyć go z życia sportowego. Na razie podał się do dymisji, a jego koledzy z zarządu nagle zorientowali się, z kim mają do czynienia, i obiecują powołanie „zewnętrznej, niezależnej od Zarządu i pozostałych organów Związku, trzyosobowej komisji, której zadaniem będzie zbadanie wszelkich okoliczności dotyczących spraw związanych z osobą Pana Mirosława Skrzypczyńskiego”. Komisja ma się składać wyłącznie z… kobiet. Dobre i to, ale jeszcze ważniejsze, by wyeliminować mechanizmy, które wyniosły takiego człowieka na stanowisko prezesa PZT i pozwalały jego koterii przekonywać działaczy, że tylko on może zapewnić związkowi państwowe dotacje, z których potem woluntarystycznie korzystała.

Lista nieprawidłowości, do jakich dochodziło, od czasu gdy Skrzypczyński zaczął sterować polskim tenisem, jest bardzo długa. Byłem w latach 2017–2019 członkiem zarządu PZT i głośno się temu sprzeciwiałem, np. kiedy Skrzypczyński niezgodnie ze statutem PZT przekazywał wielotysięczne dotacje komu chciał, ale przede wszystkim wtedy, gdy „bez żadnego trybu”, a nawet wbrew uchwale zarządu, za którą sam też głosował, storpedował pomoc prawną dla daviscupowej reprezentacji, która została przy zielonym stoliku zdegradowana do trzeciej ligi, choć na korcie wywalczyła awans do pierwszej. Gdy opowiedziałem o wszystkim na konferencji trzy lata temu, moje wystąpienie nie wywarło na dziennikarzach wystarczającego wrażenia. Kilka dni wcześniej, protestując przeciwko patologicznym działaniom prezesa, zrezygnowałem ze społecznej funkcji w zarządzie PZT, wraz z większością jego ówczesnego składu.

Czytaj więcej

Prezes Polskiego Związku Tenisowego złożył rezygnację

Daleki jestem jednak obecnie od triumfalizmu pod hasłem „a nie mówiliśmy”. Nie o to chodzi. Zły i archaiczny jest system zarządzania polskim sportem. W związkach zajmujących się poszczególnymi dyscyplinami od lat dochodzi do różnych nadużyć. Nadzorujący je teoretycznie ministerialni urzędnicy od sportu i turystyki zasłaniają się ich autonomią i skrupulatnie sprawdzają wyłącznie prawidłowość wykorzystywania przekazywanych państwowych środków. W komisjach rewizyjnych najczęściej zasiadają koledzy członków zarządu, więc kontrola wewnętrzna jest fasadowa. Walne zjazdy – statutowo najwyższa związkowa władza – to maszynki do głosowania. Wybierani na nie delegaci w najlepszym razie zainteresowani są co najwyżej tym, jak duży kawałek dzielonego budżetowego tortu przypadnie ich regionowi czy klubowi. A społeczni działacze, jak za PRL-u, prędzej czy później zaczynają się rozglądać za osobistymi korzyściami. I w praktyce tylko od osobowości i moralności tych ludzi zależy, czy związek sportowy funkcjonuje prawidłowo.

Za wybór Mirosława Skrzypczyńskiego tenisowe środowisko powinno się wstydzić. I jak najszybciej rozpocząć refleksję nad tym, co zrobić, by kolejnych Skrzypczyńskich nie było.