Blok prezydencki stracił ponad sto miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Swoje mandaty musieli złożyć m.in. szef klubu parlamentarnego partii Macrona, przewodniczący samej Izby, a także trzech ministrów. Ostateczny rezultat: 245 miejsc jest gorszy od najgorszych sondaży. W tym samym czasie partia Marine Le Pen zwiększyła liczbę deputowanych, których pośle do parlamentu z 7 do 89. Największe powody do radości ma jednak szeroka koalicja lewicy na czele której stoi Jean-Luc Mélenchon. Jego blok pozyskał łącznie 131 mandatów, tym samym zostając główną siłą polityczną na opozycji. Przypomnijmy, że przed wyborami Macron zapowiedział, że nie powierzy misji tworzenia rządu ani Le Pen, ani Mélenchonowi, choćby nawet otrzymali najwięcej głosów, uważa bowiem ich ugrupowania za “anty-republikańskie”. Można dodać, że są one również, mniej lub bardziej jawnie, antyunijne i prorosyjskie. Mamy zatem parlament z nadreprezentacją sił skrajnych, niczym w agonalnym okresie Trzeciej Republiki, który jest w dodatku rozdrobniony, jak za słusznie minionych czasów Czwartej. Nie traćmy też z oczu, że w kraju, który zwyczajowo szczycił się wysoką frekwencją wyborczą większość ludzi nie poszła do urn. Jeśli faktycznie jest to “zwycięstwo”, to doprawdy gorzkie.