Po pierwsze dlatego, że zapowiadany reset w stosunkach Ameryki z Rosją coraz bardziej się komplikuje. Nie wiadomo, kto w ekipie Trumpa miałby go forsować. Znika z niej bowiem prorosyjski Flynn, który zajmował jedno z trzech kluczowych dla polityki zagranicznej stanowisk w USA, a w przeszłości współpracował z mediami, które sączą propagandę Kremla na Zachód. Drugi z tej trójki, sekretarz stanu Rex Tillerson, robi wiele, by odciąć się od swoich powiązań z Rosją z czasów, gdy był szefem giganta naftowego. Trzeci zaś, sekretarz obrony gen. James Mattis, zawsze dostrzegał w Rosji zagrożenie. Wiele wskazuje, że polityka zagraniczna USA wraca w stare republikańskie koleiny– będą na nią mieli wpływ przede wszystkim politycy doceniający znaczenie NATO i rozumiejący problemy sojuszników skazanych na życie w pobliżu Rosji.

Po drugie, okazało się, że bezrefleksyjna prorosyjskość zaczyna amerykańskim politykom szkodzić. Pół roku temu, gdy w czasie kampanii wyborczej Donald Trump prosił rosyjskich hakerów o szpiegowanie w jego ojczyźnie, jeszcze nie szkodziła.

Po trzecie, u boku nieprzewidywalnego prezydenta USA nie ma już nieprzewidywalnego generała, który wykazywał skłonności do prowadzenia polityki na własną rękę i omawiania kluczowych kwestii przez telefon z ambasadorem Rosji.

Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, który omawiał zniesienie sankcji wobec Rosji z ambasadorem Siergiejem Kisljakiem i okłamał w tej sprawie wiceprezydenta Mike'a Pence'a, sam okazał się zagrożeniem dla USA. Przy okazji wyszło na jaw, jak słaba jest frakcja kremlowska w Waszyngtonie. W przeciwieństwie do frakcji bankierów. Ich przedstawiciel Steven Mnuchin kilka godzin przed dymisją Flynna został zatwierdzony na stanowisko sekretarza skarbu.