Divide et impera – to metoda sprawowania władzy stara jak Imperium Rzymskie. Sprowadza się ona do właściwego zarządzania konfliktem między dwiema zwaśnionymi stronami, w którym osoba sprawująca rzeczywistą władzę występuje jako arbiter, wzmacniając własną pozycję wobec obu stron sporu. A jednocześnie prezentuje się jako gwarant stabilizacji w danym układzie, bez którego nastąpiłaby wojna wszystkich ze wszystkimi, o której pisał niegdyś Thomas Hobbes.
W sporze wokół reformy sądów Kaczyński, dla którego konflikt wydaje się być istotą polityki, bardzo umiejętnie postawił się w roli owego arbitra. Najpierw taktycznie czekał w cieniu i pozwolił przejąć – jak się okazało do czasu – inicjatywę prezydentowi Dudzie. Ten ostatni po zawetowaniu ustaw wysłał w świat przekaz, że oto bierze trudną reformę sądownictwa na własne barki, po tym jak minister sprawiedliwości – wskutek zbyt dużej ambicji i wynikającej z niej chęci przejęcia pełnej kontroli nad sądami w Polsce – nie podołał zadaniu. Prezes PiS obserwował spokojnie kolejne, wypływające z resortu sprawiedliwości, uszczypliwości pod adresem głowy państwa i dystansowanie się polityków PiS-u od prezydenta, aż do momentu, w którym Duda znalazł się w politycznej próżni. Opozycja – może z wyjątkiem Kukiz’15 – nie włączyła się w spór, uznając go za wewnętrzną sprawę obozu rządzącego. Jarosław Gowin zachował daleko idącą ostrożność, a PiS i Solidarna Polska uznały Dudę za – w najlepszym przypadku – osobę nieodpowiedzialną, która wkłada kij w szprychy dobrej zmianie.
I wtedy na scenę wkroczył prezes PiS, przyjmując rolę polityka wagi ciężkiej, który musi posprzątać bałagan wynikający z – jak sam to określił w jednym z wywiadów – sporu czterdziestoletnich polityków. Aby zachować równowagę sił w obozie władzy, po osłabieniu Ziobry przez prezydenta Dudę musiał osłabić prezydenta. W innym przypadku ten mógłby – po skutecznym zablokowaniu zakusów Ziobry – zbyt bardzo wybić się na niepodległość. Stąd regularne wizyty Kaczyńskiego w Belwederze, po których – za każdym razem – w świat szedł sygnał, że prezydent w sprawie swoich ustaw staje się coraz mniej pryncypialny. Stąd też wywiady prasowe, w których Kaczyński między wierszami sugerował Dudzie, że to nie on ma być tutaj rozgrywającym, bo to nie jego liga. To ostatnie prezes PiS najdosadniej powiedział w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, kiedy odrzucając możliwość wprowadzenia w Polsce systemu prezydenckiego przypomniał, że posadę prezydenta może zdobyć ktoś bez odpowiedniego doświadczenia politycznego. Czyli – zawetowałeś, miałeś pięć minut sławy, ale nie zapominaj kto tu naprawdę rządzi.
Jednocześnie, niejako przy okazji, Kaczyński zademonstrował, że również Ziobro nie jest dla niego równorzędnym partnerem. Po pierwsze – szef resortu sprawiedliwości potrzebował interwencji prezesa PiS w celu ratowania reformy sądownictwa, co sprawia, że może być postrzegany jako wierny pułkownik, ale nie generał samodzielnie wygrywający bitwy i potencjalny kandydat do schedy po Kaczyńskim.
Po drugie – Kaczyński wykorzystał okazję, by przypomnieć, że z Ziobrą wciąż łączy go relacja mistrz-uczeń. Umniejszające rangę obu stron konfliktu słowa Kaczyńskiego o sporze czterdziestoletnich polityków dotyczyły wszak nie tylko Dudy, ale i Ziobry. Również wystąpienie Kaczyńskiego na konwencji Solidarnej Polski – choć pełne komplementów pod adresem szefa resortu sprawiedliwości - miało momentami mocno paternalistyczny ton (jak choćby wtedy, gdy Kaczyński wspominał jak Ziobro radził sobie w latach 2005-2007 i napomknął przy okazji o tym, że Ziobro działał wówczas „tak może bardziej młodzieńczo”). Symptomatyczne było też to, że na konwencji partii Ziobry to prezes PiS zabierał głos jako pierwszy i to on mówił o wielkich celach Zjednoczonej Prawicy. Sygnał jest jasny: może idziemy w dwóch kolumnach do jednego celu, ale obie kolumny prowadzi jeden człowiek – i nie jest nim ani Ziobro, ani Duda.