W minionym tygodniu spotkały mnie dwa miłe wyróżnienia. Miesięcznik „Gentleman” wpisał mnie na listę 100 najbardziej wpływowych dżentelmenów w Polsce, przyznając tytuł najdowcipniejszego komentatora współczesności, a Adam Michnik w „Gazecie Wyborczej” umieścił mnie w spisie swoich typów. Znowu znalazłem się w sytuacji, jak wiele lat temu w Bonn, kiedy na jakimś przyjęciu, w toalecie urzędu kanclerskiego powiedziałem do Klausa Kinkela:
– Przed chwilą ściskałem dłoń kanclerza, teraz sikam obok ministra spraw zagranicznych. Sam nie wiem, którą okoliczność cenić bardziej.
Dziś skłaniam się ku laniu, toteż wydaje mi się, że zaszczytniejsze i bardziej pochlebne od tytułu wpływowego dżentelmena jest osadzenie mnie przez Michnika w gronie jego osobistych wrogów. Pod warunkiem że Michnik nadal nie będzie miał realnej możliwości osadzenia nas gdzie indziej.
W ankiecie, jaką wypełniałem dla „Gentlemana”, podałem moją ulubioną definicję dżentelmena. Jest to facet, który potrafi grać na trąbie, ale nie gra.
W świetle tej definicji Adam Michnik nie jest dżentelmenem ani od przodu, ani od tyłu. Gra na trąbie, choć nie umie. Aby naśladować Kisiela, trzeba mieć choć szczątkowe poczucie humoru. W odniesieniu do własnej osoby jest to poczucie śmieszności. Taki zdrowy rodzaj autorefleksji.