Gdy we wtorek Barack Obama skończył swe długo oczekiwane przemówienie inauguracyjne i już jako prezydent spojrzał na rozpościerające się pod jego stopami morze głów, wśród uwielbiającego go tłumu panowało uniesienie i radość. Ale w reakcjach stojących wokół ludzi trudno było nie wyczuć delikatnej nuty niedosytu, może nawet rozczarowania.
Wielka mowa inauguracyjna, na którą oczekiwały miliony wielbicieli Obamy, okazała się dość zwyczajnym przemówieniem. Zapewne nie stanie w jednym rzędzie z mowami Lincolna, Roosevelta, Kennedy’ego. Nie było w niej niczego, co szczególnie utkwiło w pamięci, co będzie kiedyś do znudzenia powtarzane w podręcznikach historii i w telewizyjnych wideoklipach o pamiętnych momentach inauguracji sprzed lat.
A przecież Barack Obama potrafi tak mówić, potrafi wznosić się na wyżyny krasomówstwa, odwoływać do najwyższych ideałów, „budzić w ludziach ich lepsze anioły”. Tymczasem sprawiał wrażenie, jakby chciał skierować uwagę rodaków na konkretne problemy, przed którymi teraz, w tej chwili, stoi nie tylko on i jego administracja, ale i oni sami. Był skupiony i poważny. Okazja była zbyt ważna, a czasu na przygotowanie się do niej zbyt wiele, by mogła to być słabość jednego z najlepszych mówców we współczesnej historii Ameryki.
Jak powiedział kiedyś słynny gubernator stanu Nowy Jork Mario Cuomo, politycy chętnie stosują w kampaniach wyborczych poezję, lecz rządzić muszą prozą. Zmiana tonu Obamy najwyraźniej wypływała z tego, że zrozumiał tę prawdę.
Czas wielkich przemówień i radosnych uniesień skończył się w pierwszym dniu pracy nowej administracji. Zaczął się czas roboty.– Zamierzam działać z rozważnym pośpiechem – powiedział Obama tuż po wyborach i potwierdził to pierwszą swą decyzją, w trakcie wtorkowych uroczystości: wstrzymał na parę miesięcy procesy toczące się przed trybunałami wojskowymi w bazie Guantanamo. Nie zamknął, lecz właśnie zawiesił. Co zrobi potem? Czy postawi więźniów Guantanamo przed normalnym sądem, a jeśli tak, to czy jest gotów wypuścić na wolność tych, których z racji wyjątkowości ich sprawy nie będzie można osądzić? Co powiedzą zakochani w nim Niemcy, którzy najgłośniej domagali się zamknięcia więzienia na Kubie, gdy Obama poprosi ich, by przyjęli przetrzymywanych w Guantanamo Ujgurów, narażając się na gniew Pekinu? I co powie im Obama, jeśli odeślą go z kwitkiem? Co zrobi, jeśli parę miesięcy później któryś ze zwolnionych więźniów stanie się współautorem nowego ataku terrorystycznego na USA?