Po przeczytaniu pierwszej wydanej po polsku biografii Hansa Franka zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego jeden z sędziów w procesie norymberskim, Henri Donnedieu de Vabres, głosował za dożywociem dla byłego generalnego gubernatora, a nie za karą śmierci?
Reszta składu sędziowskiego wydała na człowieka, któremu się zdawało, że jest królem Polski, najwyższy wyrok. W nocy z 15 na 16 października 1946 roku Franka z dziewięcioma innymi zbrodniarzami wojennymi powiesił amerykański kat. Tak skończył pan życia i śmierci ludności zamieszkującej Generalne Gubernatorstwo.
Był znawcą sztuki, jej miłośnikiem, mecenasem i złodziejem. Do „Damy z gronostajem” przywiązał się tak mocno, że opuszczając Kraków, zabrał ją ze sobą. Obraz Leonarda da Vinci wywiózł wraz z dwoma Rembrandtami, Rubensem, Brueglem, Dürerem i paroma pomniejszymi dziełami.
Zamek, który stał się jego siedzibą w Krakowie, nazywał kasztelem – nigdy nie wymówił nazwy Wawel. Gdy w 1939 r. zobaczył w Łodzi dzielnicę żydowską, powiedział: „To już nie ludzie, to zwierzęta”. W 1940 r. w Warszawie przed komisją do spraw obrony Rzeszy stwierdził, że trzeba „raz na zawsze przetrącić Polakom kręgosłup”. Cztery lata później do kierowników politycznych NSDAP skierował otwarty tekst: „Jak już kiedyś wygramy te wojnę, to jeśli o mnie chodzi, można będzie Polaków, Ukraińców i całe to tałatajstwo przerobić na mielone mięso czy cokolwiek innego”.
Słowa wprawdzie mogą zabijać, ale nie za nie Frank zawisnął na szubienicy, lecz za to m.in., że osobiście nadał Policji Bezpieczeństwa nadzwyczajne pełnomocnictwa, w związku z czym gestapo mogło zabić każdego Polaka jako potencjalnego sabotażystę. I zabijało. Na procesie norymberskim Frank kreował się na przeciwnika Hitlera, naprawdę jednak nakazy eksterminacji Żydów i Polaków przyjmował bez obiekcji i gorliwie realizował.