O szansach nowych ugrupowań na trwałe zaistnienie może zdecydować kolejność, w jakiej odbywać się będą w Polsce wybory. Pierwsza próba to bój o europarlament (te wybory odbędą się za nieco ponad dwa lata, wiosną 2014 r.). Twórcy nowej formacji nie mogliby wymyślić lepszego zbiegu okoliczności. Dlaczego? Wybory do PE są wymarzonym testem dla partii, która dopiero walczy o uznanie i poparcie Polaków.
Po pierwsze, jest w nich wyjątkowo mała frekwencja. W 2004 r. było to 20 proc., a w 2009 r. – 24 proc. Oznacza to, że do przekroczenia progu wystarczy niewielka liczba głosów. Socjaldemokracja Polska wprowadziła w 2004 r. do europarlamentu trzech posłów, otrzymując tylko nieco ponad 300 tys. głosów.
Po drugie, fakt, że będą to wybory akurat do Parlamentu Europejskiego, ułatwi zapewne kampanię prawicy eurosceptycznej (lub eurorealistycznej, jak chcą inni). W sytuacji kryzysu UE, kiedy kolejne szczyty nie przynoszą przełomów, a problemy Unii narastają, łatwiej będzie zmobilizować eurosceptyczny elektorat. Jest także prawdopodobne, że wśród wyborcy prawicowego rosnąć będzie w najbliższych latach nieufność do UE.
Po trzecie, atutem eurowyborów dla nowej siły jest też mała liczba okręgów. W wyborach do Sejmu jest ich 41, a do PE – tylko 13. Znalezienie 13 znanych twarzy, które pociągną wynik nowego ugrupowania lub sojuszu, nie będzie trudne. Jurek, Ziobro, Kurski, Cymański, Poncyljusz, Migalski, Kowal – to nazwiska dobrze rozpoznawalne przez wyborców i przepustka do przekroczenia progu wyborczego.
Rok później odbędą się wybory prezydenckie, w których zapewne wystartuje lider niepisowskiej prawicy Zbigniew Ziobro. Wygrać nie da rady, ale z kapitałem wyniesionym z wyborów do PE i dzięki osobistej popularności może osiągnąć wynik w granicach 15 proc. To pozwoli ewentualnej unii Ziobry, Jurka i Kowala stać się znaczącą siłą – o ile oczywiście najpierw liderzy się dogadają i zechcą taki sojusz stworzyć.