Rząd chwali się, że Polska jest wygranym unijnych negocjacji budżetowych: mamy dostać 105,8 mld euro.
Ale fakt, że będziemy dostawać najwięcej nie jest niczym nowym. Już od połowy obecnej perspektywy budżetowej, wynegocjowanej przez rząd PiS na czele z Kazimierzem Marcinkiewiczem, jesteśmy największym beneficjentem wspólnej unijnej kasy. A przecież konstrukcja ram finansowych aż tak bardzo się nie zmienia.
Kluczowymi dziedzinami, na które idą pieniądze z UE pozostają: przeznaczona dla najbiedniejszych regionów polityka spójności (teraz 36 proc. budżetu, będzie 34 proc.) i rolna (teraz 42 proc., będzie 39 proc.).
Polska korzysta na tym w sposób oczywisty: jako największe z najbiedniejszych państw UE z dużym sektorem rolnym. Dodatkowo w latach 2014-20 polscy rolnicy będą dostawać pełne dopłaty bezpośrednie, co zostało zdecydowane jeszcze zanim Polska weszła do UE. Zwyżkę w tej dziedzinie trudno zatem uznać za sukces negocjacyjny obecnego rządu.
Znacznie trudniej jest odpowiedzieć na pytanie, czy zyskaliśmy najwięcej. Rząd podaje kwoty brutto, bez uwzględnienia polskiej składki. Nie wiemy więc, czy wynik netto jest lepszy niż w obecnej perspektywie finansowej 2007-2013. Nie wiemy też, ile zyskały inne kraje. Uzyskanie takich informacji w Komisji Europejskiej jest niemożliwe, polscy dyplomaci też nie chcą podać swoich wyliczeń.