Dla premiera zawsze kluczowa była kontrola nad partią. Kiedy w 2005 r. efektownie przegrał wybory parlamentarne i prezydenckie z PiS, w zarodku zdusił potencjalny bunt działaczy, tak aby nie stracić stanowiska przewodniczącego Platformy. Trwające latami marginalizowanie innych liderów PO – takich jak Andrzej Olechowski, Maciej Płażyński, Zyta Gilowska, Jan Rokita czy Paweł Piskorski – służyło właśnie temu: zachowaniu kontroli nad partią.
Te osobiste rządy Tuska dały Platformie bezprecedensowy sukces: pasmo sześciu wyborczych wiktorii, w tym zdobycie prezydentury i dwie premierowskie kadencje Tuska z rzędu.
Wybory w 2011 r. – wygrane w dużej mierze dzięki sprawności samego premiera, który wsiadł do tuskobusu objeżdżając Polskę – stały się wręcz okazją do wprowadzenia dyktatu Tuska nad partią. Premier przestał się liczyć z innymi politykami PO. Zbudował rząd pod siebie i dla siebie. Partia nie miała nic do powiedzenia. I nie śmiała go krytykować – aż do dziś, kiedy Tusk jest na tyle słaby, że odwaga staniała.
Jeszcze kilka miesięcy temu za swe buńczuczne wypowiedzi najpoważniejsi konkurenci premiera – Grzegorz Schetyna czy Jarosław Gowin – mogliby trafić pod partyjny szafot. Dziś Schetyna nie waha się żądać podzielenia się przez Tuska władzą. A to przecież Tusk w obawie o siłę Schetyny zmarginalizował go, powierzając mu fikcyjny fotel swego pierwszego zastępcy.
Z kolei Gowin – który nigdy nie należał do fanklubu premiera – w wywiadzie dla „Rz” otwarcie mówi, że wyobraża sobie Platformę bez Tuska, co do niedawna było partyjnym tabu.
Dlatego też to, co premier próbuje robić od wczorajszego posiedzenia zarządu partii, to zapanowanie nad swymi największymi oponentami. Tusk nie kryje, że w tej chwili porządki w partii są dla niego ważniejsze od pikujących sondaży rządu. Zapowiedział, że dopiero gdy pozamiata w najbliższym partyjnym obejściu, będzie gotów ruszyć w drugą turę tuskobusem, która – niczym ta pierwsza – ma pokazać, że Platforma to on. Nawet jeśli w drogę ruszą za nim schetynobus i gowinobus.