Wniosek o odwołanie marszałka złożyło PiS, proponując na miejsce Radosław Sikorskiego Andrzeja Smirnowa, niegdyś w Platformie, a dziś posła niezrzeszonego. Od kilku dni przez media przewijało się pytanie, czy debata nad odwołaniem marszałka odbędzie się jeszcze na obecnym posiedzeniu Sejmu, czy dopiero po wyborach samorządowych, a decyzji ciągle nie było. We wtorek od rana politycy PO pytani przez dziennikarzy dawali do zrozumienia, że ten drugi termin jest bardziej prawdopodobny. A wieczorem okazało się, że debata odbędzie się w tym tygodniu. Marszałek Sikorski poinformował w środę rano dziennikarzy, że była to jego osobista decyzja. Zabawne było obserwowanie zakłopotanych posłów PO, którzy tego samego dnia tłumaczyli, jak słuszne jest to rozwiązanie.
Łatwo zgadnąć, że ta sprawa miała swoją dynamikę. Za odłożeniem debaty na czas po wyborach opowiadała się premier Ewa Kopacz. I pewnie miała dobre uzasadnienie tej decyzji. Platformie tuż przed wyborami do niczego nie jest potrzebna debata nad błędami popełnionymi przez Sikorskiego: nad jego gadulstwem, arogancją wobec dziennikarzy i pewnie jeszcze nad tym, co wygadywał na taśmach „Wprost". Bo opozycja na pewno nie da mu zapomnieć o tym, że jako szef MSZ sprowadzał pocztą dyplomatyczną cygara dla ówczesnego premiera Donalda Tuska i że nie chciał z własnej kieszeni zapłacić za kolację, która rzekomo była prywatna, a została opłacona służbową kartą kredytową.
Tak więc dla Platformy to żadna przyjemność – wysłuchiwanie tego wszystkiego. Z drugiej strony czekanie do posiedzenia po wyborach oznaczałoby, że do końca tygodnia dziennikarze pytaliby PO, dlaczego debaty nad odwołaniem marszałka nie ma, a opozycja miałaby używanie, zarzucając mu np. tchórzostwo. Ten drugi argument mógłby być dobrym uzasadnieniem dla decyzji marszałka o zamknięciu sprawy już na tym posiedzeniu, gdyby nie fakt, że ma ona drugie dno. Z nieoficjalnych informacji wynika bowiem, że Sikorski po prostu bał się, iż straci stanowisko marszałka Sejmu. Wykalkulował więc, że tuż przed wyborami partii rządzącej nie będzie na rękę jego odwołanie, z tego prostego powodu, że do samych wyborów media nie zajmowałyby się już niczym innym tylko tą spektakularną zmianą. A to oznaczałoby, że plan PO na kluczowy, ostatni tydzień kampanii ległby w gruzach. Po wyborach zaś nie wiadomo, co by się wydarzyło. Co prawda, premier Kopacz miała obiecać Tuskowi, że Sikorskiego nie odwoła, ale były premier w najbliższą sobotę zrezygnuje z funkcji szefa partii. A więc od poniedziałku nie będzie miał żadnych możliwości wpłynięcia na swoją następczynię, która na dodatek coraz śmielej wybija się na niezależność.
Z nieoficjalnych informacji wynika też, że Radosław Sikorski obawia się nie tylko premier Kopacz, ale i Grzegorza Schetyny, który następnego dnia po objęciu stanowiska szefa MSZ zaczął odbudowywać swoją pozycję w PO, zapewne z myślą o przejęciu w przyszłości kierownictwa w partii. A zbyt mocny i niezależny marszałek Sejmu, który mógłby być konkurentem do stanowiska szefa PO, zupełnie nie pasuje do planów Schetyny. A więc i on mógłby opowiadać się za odwołaniem Sikorskiego.
Z punktu widzenia marszałka jego decyzja o jak najszybszym zakończeniu sprawy odwołania była jedynie słuszna. Co prawda skonsternował kolegów z PO, ale ucieczka do przodu daje mu praktycznie pewność, że stanowiska nie straci.