Będzie ona inna niż wszystkie do tej pory. Tym razem chyba nikt z kontrkandydatów obecnego prezydenta nie wierzy w zwycięstwo, każdy natomiast chce przy okazji wyborów zrealizować swoje polityczne cele.
Ta kampania dla kandydatów PiS, PSL i SLD – a więc trzech z czterech najważniejszych partii politycznych – będzie okazją do debiutu w ogólnopolskiej polityce. Młodsi pretendenci będą promowali przede wszystkim siebie, a dopiero potem swoje partie.
Warto też dostrzec, że wybory głowy państwa w Polsce ujawniają słabość naszej polityki. W Stanach Zjednoczonych, choć do wyborów prezydenckich zostały niemal dwa lata, już dziś dyskutuje się o kandydatach obu najważniejszych partii. Nie wiemy rzecz jasna, kogo wskażą demokraci czy republikanie w prawyborach, ale już teraz możemy zakreślić krąg osób, które mogą się starać o nominację.
A w Polsce? Najwcześniej swego kandydata zgłosił PiS – pół roku przed wyborami. Kandydatka SLD pojawiła się – trochę jak królik z kapelusza – cztery miesiące przed elekcją. Kandydata PSL poznaliśmy dopiero teraz – trzy miesiące przed głosowaniem.
To brak profesjonalizmu. Stare powiedzenie mówi, że kampania wyborcza zaczyna się dzień po wyborach. Ale jak budować kampanię, jeśli partie wyciągają kandydatów jak z kapelusza tuż przed wyborami? Jak kandydaci mogą budować swoją polityczną pozycję, skoro nie są samodzielnymi liderami, ale ludźmi znikąd, których autorytet opiera się wyłącznie na rekomendacji partyjnych przywódców?