Właśnie tak się stało w ubiegłym tygodniu, gdy premier Ewa Kopacz przeforsowała w Sejmie ratyfikację konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. To bowiem, co według PO ma być wielkim sukcesem szefowej Platformy, staje się kłopotem dla prezydenta.
Dlaczego PO jest tak dumna z konwencji? W Platformie można usłyszeć, że piątkowe głosowanie jest triumfem Ewy Kopacz, bo udało jej się to, czego nie zdołał zrobić Donald Tusk od 2011 r., a więc od czasu, gdy Polska parafowała konwencję Rady Europy. Tusk rzeczywiście kilkakrotnie kapitulował (m.in. na posiedzeniach rządu) i nie chciał stawiać sprawy na ostrzu noża, uznając, że może to wywołać bunt w partii, sama zaś konwencja nie jest na tyle istotna, by ryzykować dla niej jedność Platformy.
Kopacz, która po wizerunkowej klęsce, jaką stanowi dla niej konflikt wokół górnictwa – a przypomnijmy, że ta sprawa miała być dla niej wielkim, wizerunkowym właśnie, wzmocnieniem – postanowiła szybko przepchnąć przez Sejm konwencję. I trzeba przyznać, że zrobiła to umiejętnie. Jak opisywał Andrzej Stankiewicz, użyła do tego kilku metod. Jedną były partyjne awanse. Nie zagłosował przeciw konwencji nikt z konserwatystów, którzy oponowali wobec niej na wcześniejszym etapie prac, a którzy w nowym rozdaniu dostali wyższe stanowisko. Poparli ją zarówno marszałek Radosław Sikorski, wiecemarszałek Elżbieta Radziszewska, jak i szef doradców pani premier Jacek Rostowski.
Pracę odrobił również przewodniczący Klubu PO Rafał Grupiński, który wraz z Kopacz przekonywał posłów konserwatywnych, by zracjonalizowali zmianę swej decyzji. W efekcie tylko trójka posłów PO zagłosowała przeciwko konwencji, pięcioro zaś wstrzymało się od głosu.
Jednak to, co może być politycznie czy wizerunkowo korzystne dla PO, nie jest już takie dla Komorowskiego. W wyborach do Sejmu kluczowe jest zdobycie większej liczby głosów niż konkurencja. Postawić zatem należy na jakieś grupy wyborców, a inne poświęcić. W wyborach prezydenckich logika jest inna: trzeba zdobyć więcej niż połowę głosów – a więc nie można sobie pozwolić na odtrącenie żadnej z grup wyborców.