Rachuba w zakresie trzydziestu milionów to proste zadanie dla gimnazjalisty. Wybory prezydenckie zaś są wyjątkowo nieskomplikowane.
Przyjmijmy – dla jeszcze większej prostoty – takie zaokrąglone założenia ogólnopolskie: liczba wyborców – 30 000 000, liczba kandydatów na prezydenta – 10, frekwencja wyborcza – 50%, liczba komisji wyborczych najniższego szczebla (obwodowych) – 10 000.
Wychodzi, że liczba głosów do obliczenia w jednej komisji – 1500. Trzeba te 1500 kart wyjąć z urny i rozłożyć – wedle postawionych krzyżyków – na dziesięć kupek, oraz starannie każdą z nich przeliczyć. W odróżnieniu od wyborów samorządowych, gdzie zamieszanie spowodowała pamiętna „książeczka", tu mamy istną prościznę: jeden kawałek papieru formatu na przykład A-4 z dziesięcioma nazwiskami solennie rozmieszonymi w porządku alfabetycznym. Krzyżyk można postawić tylko przy jednym nazwisku. W zasadzie nie powinno być żadnych pomyłek (głosów nieważnych).
Według przedwyborczych sondaży, w wyniku rachowania stosików z kartami otrzymamy na przykład takie dziesięć liczb (z drugą turą): 700, 400, 100, 60, 50, 50, 40, 30, 30, 20, 20, albo takie dziesięć liczb (bez drugiej tury): 751, 349, 100, 60, 50, 50, 40, 30, 30, 20, 20. Ile czasu zajmie komisji ta arytmetyka? Z moich doświadczeń z gimnazjalistami wynika, że najwyżej 2-3 godziny. Mamy północ z niedzieli na poniedziałek.
Nie wiem, jak to jest unormowane w ordynacji wyborczej, lecz przyjmijmy na użytek tej zabawy, że między krajową Centralą a lokalnym Obwodem istnieje jeszcze terytorialny Pośrednik. Niech tych pośredników będzie stu dla całej Polski. Wtedy każda taka Pośrednia Komisja Wyborcza otrzyma do podsumowania sto protokołów ze „swoich" komisji obwodowych. Ręczne zsumowanie stu protokołów wraz z sumienną kontrolą wyników niech pochłonie drugie tyle czasu. Mamy trzecią nad ranem.