Jeszcze nie teraz, nie w tych dekoracjach, nie z tym scenarzystą, specjalistami od oświetlenia i dźwięku. A już na pewno nie z tym reżyserem. Bo tym, podobnie jak producentem, pierwszoplanowym aktorem, a kto wie czy i nie kompozytorem ścieżki dźwiękowej, może być tylko jeden człowiek.

Donald Trump jednak nie pojawi się w środę w Kongresie na przesłuchaniu w sprawie jego impeachmentu. I to raczej nie dlatego, że – jak stwierdził w poniedziałek doradca Białego Domu Pat Cipollone – „pozostaje niejasne, czy Komisja Sprawiedliwości pozwoli prezydentowi na uczciwy proces". Bo nie o uczciwość toczy się teraz za oceanem gra, tylko o oglądalność. Trump, tak samo jak jego przeciwnicy, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego przesłuchanie przyciągnie przed telewizory widownię liczniejszą niż pozostałe relacje ze śledztwa w sprawie prezydenta USA razem wzięte.

Być może w Londynie, dokąd Donald Trump przybył właśnie na szczyt NATO, grana jest jeszcze sztuka Petera Morgana „Frost/Nixon", a może prezydent USA widział już ekranizację Rona Howarda. Tak czy inaczej, byłaby to dla niego pouczająca lekcja. Historia wywiadów, które brytyjski dziennikarz David Frost przeprowadził z Richardem Nixonem kilka lat po jego ustąpieniu z fotelu prezydenta. Dla pierwszego okazały się drzwiami do kariery w amerykańskiej telewizji, dla drugiego – gwoździem do politycznej trumny. A dla historii polityki – początkiem ery telewizji, w której prezenter prowadzący talk-show, quizy, programy o rekordach Guinnessa, uśmiechem i naturalnością przed kamerą nadrabiający merytoryczne braki, może pokonać jeszcze do niedawna najpotężniejszego człowieka świata.

Przesłuchanie Donalda Trumpa, jeżeli w końcu do niego dojdzie, będzie pewnie ostatnim tak spektakularnym wydarzeniem w politycznej erze, którą otworzyły wywiady Frosta z Nixonem. Tyle że to prezydent USA jest byłym prowadzącym talk-show i producentem własnych telewizyjnych formatów, najbardziej obytym z kamerą politykiem świata. Teraz to on jest Frostem, a jego przeciwnicy – Nixonem.