- Nasz rząd nas olał – mówią wprost zdenerwowani przedstawiciele branży mięsnej, którzy od piątku gorączkowo próbują ustalać, co się dzieje i kto im pomoże na Węgrzech. Tutaj sprawy dla eksporterów mięsa mocno się bowiem pokomplikowały w ubiegły piątek, akurat w unijne święto „Dzień Europy”, gdy w Budapeszcie weszło życie rozporządzenie opublikowane zaledwie dzień wcześniej, w czwartek, które zakazuje sprowadzania na Węgry zwierząt oraz mięsa i przetworów z wieprzowiny i wołowiny z pięciu krajów.
Czytaj więcej
Budapeszt zatrzymał dziś import wołowiny z Polski – dowiedziała się „Rzeczpospolita”. To retorsje...
Czy sprawy w związku z embargiem na mięso zaszły za daleko?
Pryszczyca została na początku stycznia wykryta w Niemczech, następnie przeskoczyła na Słowację i Węgry. Tyle że w Niemczech skończyło się na jednym ognisku, a na Węgrzech kryzys się rozprzestrzeniał, ostatecznie wykryto pięć ognisk i to w firmach zajmujących się handlem na szeroką skalę, co zwiększało ryzyko rozniesienia choroby. Dlatego polskie embargo wprowadzone 10 marca na bydło, świnie i mięso z Węgier pod naciskami polskich producentów mięsa było postrzegane trochę jako „wotum nieufności” wobec węgierskiego rządu. Dziś branża zastanawia się jednak, czy sprawa eskalowała za daleko, bo odpowiedź Polski na pryszczycę w Niemczech oraz na Węgrzech była jednak inna - dla Niemiec zastosowano regionalizację, dla Węgier nie.
- My trochę poszliśmy dalej niż UE wymaga, i Węgrzy na to adekwatnie odpowiedzieli retorsjami. Możemy postrzegać to, że węgierskie embargo to są działania nieadekwatne, bo u nas pryszczycy nie ma – mówi Aleksander Dargiewicz, prezes Krajowego Związku Pracodawców Producentów Trzody Chlewnej POLPIG. - Polski rząd obawiał się jednak, że nielegalny przywóz produktów i zwierząt wrażliwych na pryszczycę z Węgier może mieć dla nas katastrofalny skutek, bo w pewnym momencie nie było wiadomo, czy Węgrzy sobie radzą z pryszczycą. Gdyby jeszcze pryszczyca doszła do ASF w Polsce, to byśmy się chyba nie podnieśli – mówi Dargiewicz.