Tak zwane umowy śmieciowe, które zrobiły w ubiegłym roku fenomenalną wręcz karierę jako negatywni bohaterowie naszego rynku pracy, są tak naprawdę buforem bezpieczeństwa przed rosnącym bezrobociem. Bez nich więcej osób wylądowałoby po prostu w zgubnej pułapce bierności.
Powinny o tym pamiętać protestujące przeciw elastycznym formom zatrudnienia związki zawodowe, które ogłosiły właśnie, że przygotowują projekt zmian ustawowych w tej sprawie, czy lewicowi publicyści. Tym bardziej że mogą w swojej argumentacji odwoływać się raczej do Karola Marksa niż sprawdzonych faktów i badań. Nawet protoplasta nowego nurtu w ekonomii, który oderwał ją od klasycznego rynkowego podejścia, John Maynard Keynes i jego uczniowie nie negowali, że elastyczność rynku pracy sprzyja nie tylko pracodawcom, ale przynosi także zbawienny efekt samym zatrudnionym. Dzięki temu powstaje więcej miejsc pracy.
Zasypać przepaść
Do podobnego wniosku dochodzą także badacze rynku pracy i rząd, który w „Długookresowej strategii rozwoju kraju" postuluje jeszcze więcej elastyczności. Ma to być remedium na sytuację osób bez pracy oraz problemy demograficzne. Możliwość łatwego łączenia obowiązków zawodowych i rodzinnych sprzyja powstawaniu etatów i dzietności.
Trzeba oczywiście mieć na uwadze, że czasowe kontrakty, które są rozwiązywane z dnia na dzień, nie są bezpieczną i budującą dobre więzi z firmą formą zatrudnienia. Powinni o tym pamiętać także pracodawcy, którzy nadużywają terminowych umów czy tworzą fikcyjne samozatrudnienie. Ale podniesienie „jakości" i większa ochrona zatrudnionych w ten sposób pracowników musi się odbyć równolegle z „obniżaniem" ochrony zatrudnionych na stałe. To jest droga do zmniejszenia liczby „niepewnych" umów – powinni przyswoić sobie to wszyscy ci, którzy ani na jotę nie chcą odpuścić przywilejów wynikających z zatrudniania na czas nieokreślony.
Sposobem na poprawę losu pracujących w elastyczny sposób nie są restrykcje czy odsądzanie od czci i wiary pracodawców, którzy często tylko w ten sposób mogą tworzyć nowe etaty i dawać pracę. Jest nią właśnie zasypanie przepaści, która zieje między umową na stałe a czasową. To ona powoduje, że pracodawcy jak ognia unikają tych pierwszych i dopuszczają się „nadkonsumpcji" tych drugich.