Platforma, szykując listy kandydatów do Parlamentu Europejskiego, sięga po polityczne autorytety i znanych polityków kojarzonych dotąd z innymi partiami. Premier Donald Tusk osobiście czuwa nad tym, kogo wystawi jego partia, a część kandydatur sam wymyśla – ustaliła „Rzeczpospolita”.
Pierwszą bombą wyborczą była Danuta Hübner, którą PO przejęła z list SLD. W ostatnich doniesieniach medialnych pojawiają się inne znane nazwiska: socjolożek Jadwigi Staniszkis i Leny Kolarskiej-Bobińskiej, dziennikarza TVN Jacka Pałasińskiego czy dawnego lidera AWS i byłego przewodniczącego „S” Mariana Krzaklewskiego.
Problem w tym, że wiele osób wymienianych w mediach na podstawie przecieków z Platformy wcale nie chce dla niej kandydować. To prawda, że start Hübner jako warszawskiej „jedynki” PO jest przesądzony, a zgoda Krzaklewskiego na bycie lokomotywą na Podkarpaciu jest bliska. Ale już profesor Staniszkis była sondowana w tej sprawie jedynie podczas towarzyskiej rozmowy – i natychmiast odmówiła. Natomiast Jacek Pałasiński wstępnie się zgodził, ale – jak ustaliła „Rz” – wycofał się, kiedy zagrożono mu utratą pracy.
Dlaczego politycy PO tak się spieszą z podawaniem do prasy informacji o niepotwierdzonych jeszcze kandydaturach?
– To pomysł dobry z punktu widzenia marketingu politycznego, bo w ten sposób PO wysyła komunikat do wyborców: kogóż to oni nie mają, skoro wszyscy są z nimi, to ja może też – wyjaśnia socjolog Andrzej Rychard. – Nawet jeśli później się okaże, że część tych osób wcale nie startuje, to wyborca pozostanie pod wrażeniem siły przyciągania partii Tuska.