Pętla zaciska się wokół mniejszościowego rządu centrysty François Bayrou. Odkąd zaczął działać w grudniu, opierał się tylko na liberalnym bloku centrowym, któremu daleko do większości w 577-osobowym Zgromadzeniu Narodowym. Musiał więc walczyć o przetrwanie za cenę prezydentów dla radykalnej lewicy i skrajnej prawicy. Ta strategia zdaje się jednak dochodzić do granic swoich możliwości.
We wtorek z inicjatywy Partii Socjalistycznej parlament szykował się do głosowania nad wotum nieufności dla ekipy Bayrou. Spodziewano się, że rząd ją przetrwa, ale tylko dlatego, że premier obiecał Marine Le Pen poddanie pod głosowanie zmiany ordynacji wyborczej. Obecny system większościowy w dwóch turach miałby zostać zastąpiony ordynacją proporcjonalną. Szef rządu proponuje, aby okręgi głosowania odpowiadały departamentom, których jest we Francji 101. Nie jest jasne, czy wprowadzono by minimalny próg wejścia poszczególnych partii do parlamentu, jak to jest m.in. w Polsce czy Niemczech (na poziomie 5 proc.).
Ordynacja proporcjonalna: Zjednoczenie Narodowe zyska najwięcej
Gdyby taki system zastosować, zamiast 139 deputowanych, Zjednoczenie Narodowe miałoby dziś 192 posłów. Zyskaliby też gaullistowscy Republikanie (zamiast 48 mieliby 62 deputowanych) – potencjalni sojusznicy Le Pen. Zdecydowanie mniej deputowanych (162 zamiast 192) miałby natomiast sojusz ugrupowań lewicowych (Nowy Front Ludowy). Bardzo straciłby też blok liberalno-centrowy (116 zamiast 163 posłów) związany z Emmanuelem Macronem.
Czytaj więcej
Traktat, jaki podpiszą w piątek w Nancy Donald Tusk i Emmanuel Macron, to odpowiedź na zagrożenie...
Mimo to nie tylko Bayrou, ale sam prezydent popierają takie rozwiązanie. W historii V Republiki tylko raz (w 1986 r.) zastosowano ordynację proporcjonalną. Wprowadził ją François Mitterrand, który chciał w ten sposób wypromować skrajną prawicę (występującą wówczas pod nazwą Frontu Narodowego) i uniemożliwić przejęcie większości przez umiarkowaną, gaullistowską prawicę.