Jak pan podsumowuje kampanię prezydencką? Jaka była?
To była bez wątpienia długa kampania, podzielona na kilka etapów. Prekampania i pierwsze miesiące były w gruncie rzeczy dość nudne – żaden z poruszanych tematów, poza kwestią bezpieczeństwa, nie przebił się do świadomości wyborców ani nie wzbudził większego zainteresowania. Dopiero później, w momencie gdy Rafał Trzaskowski wezwał Karola Nawrockiego na debatę w Końskich, kampania nabrała emocji i wyrazistości. Mam wrażenie, że był to impuls, który przyciągnął uwagę opinii publicznej i nadał całemu procesowi nowej dynamiki. Później mieliśmy do czynienia ze zwiększaniem się tych emocji.
Czy to rzeczywiście była kampania o bezpieczeństwie?
W pierwszej fazie kampanii bezpieczeństwo było rzeczywiście jednym z kluczowych tematów dla kandydatów – można było usłyszeć na ten temat bardzo wiele. Później jednak kampania przybrała bardziej tradycyjny charakter, koncentrując się głównie na kwestiach światopoglądowych, na przykład związanych z aborcją. Z czasem pojawiły się też wątki personalne, skupione wokół konkretnych kandydatów – ich przeszłości, wypowiedzi i wszelkich elementów, które miały na celu zdyskredytowanie przeciwnika.
Właśnie – okazało się, że kampania negatywna wciąż jest obecna i odgrywa dużą rolę. Czy to pana jakoś zaskoczyło, że mimo upływu czasu nadal jest tak silnym elementem kampanijnej gry?
Po pierwsze, odnoszę wrażenie, że elity polityczne w Polsce nie są przygotowane do prowadzenia merytorycznej dyskusji. Wynika to zarówno z ograniczonych możliwości intelektualnych, jak i z braków w wykształceniu oraz doświadczeniu. Po drugie – kampania negatywna po prostu przyciąga uwagę. Zawsze działa, bo wzmacnia polaryzację, która towarzyszy nam już od wielu lat.
Czytaj więcej
W II turze tegorocznych wyborów prezydenckich po raz piąty z rzędu zmierzą się ze sobą kandydaci...
Pojawia się też pytanie o rolę debat. Jak pan ocenia ich znaczenie w tej kampanii? Bo jednak coś się chyba wydarzyło – mam wrażenie, że tym razem debaty stały się ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Zdecydowanie – bo jeśli przypomnimy sobie wybory z 2015 czy 2020 roku, to tam mieliśmy raczej deficyt debat. Wówczas traktowano je głównie jako element drugiej tury. Tymczasem teraz nie tylko odbyło się znacznie więcej debat, ale też były one bardziej zróżnicowane pod względem formy. To mogło być atrakcyjne dla odbiorców, zwłaszcza że część organizatorów – w tym media – wyszła przynajmniej częściowo poza sztywny schemat: pytanie, odpowiedź, riposta.