Jarosław Kaczyński potrafi się wypowiadać o przeciwnikach politycznych znacznie ostrzej. Tym razem zalał ich miłością, przejmując retorykę używaną niegdyś przez Platformę Obywatelską.
Kaczyński – choć przypominał o odpowiedzialności karnej za łamanie prawa - powrócił do pomysłu przedstawionego w ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” przyznania szefowi opozycji statusu równego wicepremierowi. Mówił o świętach, podkreślał, że demokracja to rządy większości szanujące prawa mniejszości. Napomknął o wyciąganiu ręki do opozycji i był rzeczywiście w nastroju bardzo wigilijnym. Co ciekawe nie mówił o PO, KOD i N. jako „komunistach i złodziejach”, lecz przeciwnikach politycznych mających inne poglądy; przypominał, że spór w demokracji jest naturalny, ale spór to co innego niż wzajemna wrogość czy poważny kryzys. Choć tak naprawdę jego propozycja jest niezwykle enigmatyczna - nie zawiera zbyt wiele konkretów poza wezwaniem opozycji do powrotu do normalności, czyli opuszczenia sali posiedzeń Sejmu.
Po Jarosławie Kaczyńskim wystąpiła premier Beata Szydło, która chwaliła się sukcesami rządu, programami 500+, ale też wskaźnikami gospodarczymi.
Tyle tylko, że pod tą retoryką miłości okraszoną propagandą sukcesu, ukryta jest łyżka dziegciu. I to opozycja będzie musiała jej skosztować. Przekaz „kierownictwa państwa” jest bowiem pułapką zastawioną na Platformę i Nowoczesną, które nie mają teraz dobrego ruchu.
Formalnym pretekstem do rozpoczęcia protestu przez opozycję były ograniczenia dla mediów. Tyle tylko że marszałek Stanisław Karczewski kolejny raz poinformował, że PiS się z nich na razie wycofał. I choć wciąż są pewne problemy z dostępem do parlamentu, stali korespondenci mogą wejść do Sejmu.