Pięcioro wtajemniczonych to tłum.
Byłem w szoku, ale ponieważ wszystko było przygotowane, myślę – polecę. Pojechałem na tę granicę, patrzę, a tam po drugiej stronie stoi sznur samochodów i nikt się nie odprawia. Przedstawiłem się szefowi placówki, zaskoczenia wielkiego nie wywołałem, i pytam dlaczego wszyscy stoją. „Panie ministrze, bo my tutaj od kilku godzin wiemy, że pan do nas jedzie, oni czekają, aż pan zakończy inspekcję i odjedzie. Dopiero wtedy ruszą". I rzeczywiście jak tylko odjechałem, rozpoczął się normalny ruch. To była dla mnie przykra lekcja na temat powagi instytucji państwowych.
Co pan z tym zrobił? Przecież było wiadomo, że ci ludzie stoją, bo gdy tylko pan odjedzie, to celnik weźmie w łapę i przymknie oko w czasie odprawy.
Ja już się tym nie zajmowałem, ponieważ Służba Celna przeszła do Ministerstwa Finansów. Przed tym zdążyliśmy jeszcze powołać policję celną, której zadaniem było przeciwdziałanie takim praktykom.
Skarb Państwa musiał tracić na tym ogromne pieniądze.
To prawda. Świadomość tego bardzo mnie poruszała. Przemytnicy byli świetnie zorganizowani, czasem mieli układ z celnikami, duże środki do dyspozycji. My byliśmy na początku organizowania się, nie było odpowiednich procedur, ludzi i doświadczenia. Dopiero w XXI wieku wzięto się na poważnie za walkę z przemytem papierosów.
Walczyłem też z tzw. mrówkami, czyli ludźmi, którzy kilkanaście razy dziennie przekraczali granicę między Polską a Czechosłowacją i wnosili po dziesięć butelek alkoholu, bo tyle było wolno wnieść bez cła.
Odniósł pan sukces?
Niestety, przy ówczesnych przepisach niewiele dało się zrobić, tym bardziej że np. trudno było doprosić się o współpracę ze strony Straży Granicznej. Wtedy wprowadziliśmy przepis, że można do Polski wnieść bez cła tylko jedną butelkę alkoholu. Oczywiście jeżeli ktoś dziesięć razy przekroczył granicę, to i tak wniósł dziesięć butelek dziennie, ale wcześniej wnosił 100 butelek. W 1993 roku, gdy już nie byłem ministrem, pojechałem do Stanów Zjednoczonych. W drodze powrotnej na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku spotkałem Jerzego Urbana z żoną. Okropnie pomstował na idiotę, który wprowadził zakaz wwożenia do Polski więcej niż jednej butelki alkoholu. Wyraz jego twarzy, gdy się dowiedział, że to ja, był bezcenny.
Był pan zaskoczony upadkiem rządu Hanny Suchockiej?
Jak wszyscy. Trochę mi było żal tego rządu. Liczyłem, że do końca kadencji uda mi się zreformować biura radców handlowych przy ambasadach. Chciałem, żeby pomagały indywidualnym przedsiębiorcom na rynkach zagranicznych. Liczyłem też, że wdrożymy nowoczesny system promocji Polski i polskiego eksportu, którego strategię przygotowaliśmy w ministerstwie. Nie zdążyłem. Ale byłem też ogromnie zmęczony. Pod koniec rządu Suchockiej przygotowywaliśmy nowe prawo celne. Siedziałem po nocach, sprawdzałem wszystko, żeby nie puścić żadnego błędu, i padałem ze zmęczenia. Gdy przyjmowaliśmy tę ustawę, akurat przed gmachem Urzędu Rady Ministrów przechodziła manifestacja Porozumienia Centrum. Szli demonstrować pod Belwederem przeciwko Wałęsie, ale zatrzymali się przy gmachu URM i skandowali: „do roboty, do roboty". A ja ledwo trzymałem się na nogach ze zmęczenia. Dlatego nawet trochę się ucieszyłem, że to wszystko się skończyło. No i miałem, gdzie wracać, bo w Krajowej Izbie Gospodarczej czekało na mnie stanowisko. Za to moi koledzy z rządu przeżyli to ogromnie.
Mam w pamięci taki obrazek: Donald Tusk i ktoś jeszcze z liberałów przechadzają się po Sejmie uśmiechnięci i mówią, że upadek rządu to nie problem, bo KLD spokojnie wejdzie do następnego Sejmu.
Byliśmy o tym przekonani. Zabrakło nam 0,1 proc. głosów w skali kraju do przekroczenia progu wyborczego. Zdobyliśmy 4,9 proc. głosów i nie weszliśmy do Sejmu.
Skąd się brało to wasze dobre samopoczucie?
W 1993 roku czuć już było ożywienie gospodarcze. A ponieważ byliśmy utożsamiani z gospodarką, to liczyliśmy, że społeczeństwo na nas zagłosuje. Ale może przestrzeliliśmy z tą kampanią na bogato, może za mało spotkań zorganizowaliśmy. Trochę zbyt pewnie się czuliśmy.
Pamiętam waszą słynną kampanię z 1993 roku. W amerykańskim stylu, z paradami, balonikami, werblami.
Jacek Merkel to wymyślił. Trzeba przyznać, że to była fatalna kampania. W kraju udręczonym niedostatkiem te dziewczyny paradujące w kusych strojach w rytm werbli, te koncerty, świadczyły o kompletnym braku wyczucia nastrojów społecznych.
Wokół KLD nie było dobrej atmosfery. Pamięta pan, jak na waszych billboardach z hasłem „Milion nowych miejsc pracy" ludzie dopisywali „dla swoich" albo „milion gruszek na wierzbie".
To prawda. Przyklejono nam też łatkę liberałów-aferałów. Wiedzieliśmy, że pracownicy wielkich zakładów pracy nas nie popierają, bo byli ofiarami transformacji. Ale liczyliśmy, że ludzie, którzy zyskali na przemianach, byli zalążkiem klasy średniej, zagłosują właśnie na nas.
Czy po odejściu z rządu był pan jeszcze aktywny politycznie?
Nie. KLD szybko połączył się z Unią Demokratyczną. Powstała Unia Wolności, do której nie chciałem wstąpić. To było inne środowisko, bardziej prawicowe, prokościelne. Tak jak teraz Platforma Obywatelska.
To Donald Tusk ukształtował PO, a był szczerym liberałem.
To prawda, kiedyś był nim na pewno. Ale wie pani, jak to jest w polityce. Idzie się na kompromisy, czasem daleko posunięte.
Patrzy pan z zazdrością na jego karierę polityczną?
Za zazdrością nie, choć to faktycznie spektakularna kariera. Tak wysokiego stanowiska nie osiągnął żaden polski polityk. Ale, jeśli pyta pani, czy chciałbym być na jego miejscu, to odpowiadam zdecydowanie – nie.
O Tusku mówiono, że w latach 90. był leniem, tylko by grał w piłkę i imprezował.
Trochę racji w tym było. Pamiętam, jak liberałowie z całej Polski pojechali do Sztutowa na naradę. Spotkanie rozpoczęło się lekko po południu, bo większość odsypiała nocną imprezę i bardzo szybko się skończyło, bo był mecz piłki nożnej (śmiech). Myślałem, że będą tam jakieś fundamentalne wystąpienia, dyskusje, a tymczasem wyjazd okazał się po prostu towarzyski. Ale Tusk miał też masę pozytywnych cech. Był człowiekiem bardzo inteligentnym i dobrze wyczuwał nastroje. Przystojny, uśmiechnięty, dowcipny, taki brat łata. Wszyscy go bardzo lubili. Gdy został premierem, zmienił się. Już wtedy praktycznie nie miałem z nim kontaktu, a jego twarz była jakby inna...
Podobno wasza ekipa, liberałów, była najbardziej zabawowa w Sejmie I kadencji.
Nie. Najbardziej zabawowa była Polska Partia Przyjaciół Piwa. Mieli siedzibę klubu w Starym Domu Poselskim, a więc tak trochę na uboczu. Zawsze było u nich głośno i wesoło. Dopiero jak się PPPP podzieliła i powstał klub Polski Program Gospodarczy, który dołączył do nas, to ta etykietka rozrywkowego klubu, niejako automatycznie, przeszła na nas.
PPG to byli polityczni leszcze, ale wykolegowali Tuska i odwołali go ze stanowiska szefa klubu.
Nie. Tak naprawdę to była wewnętrzna rozgrywka liberałów. Możliwe, że posłowie PPG wzięli w niej udział, ale to nasi ludzie byli poirytowani tym, że klub się nie zbiera, słabo pracuje i doprowadzili do zmiany władz. Donald był urażony.
Dlaczego środowisko liberałów zniknęło ze sceny politycznej?
Nie było klimatu dla takiej partii. Myślę, że być może i teraz jest za wcześnie na liberalne idee.
Jeszcze jest za wcześnie?
Tak. Każda partia potrzebuje bazy społecznej. W przypadku partii liberalnej, powinna być nią klasa średnia, a ona w Polsce nadal jest słaba. Poza tym w naszym społeczeństwie silne są wpływy Kościoła, wpływy nie tylko natury religijnej, ale i politycznej, które często są sprzeczne z liberalną wizją świata. Tylko Mirosławowi Dzielskiemu udało się łączyć liberalne ideały z głęboką wiarą. ZChN-owcy mówili nawet o nas libertyni. Na marginesie, kiedyś posłanka Bogumiła Boba z ZChN powiedziała do Witka Gadomskiego: „Wy liberałowie jesteście trochę lepsi od SLD, bo jesteście Żydami, a oni to przechrzty". Ładne, prawda?
ZChN-owcy was nie lubili, bo popieraliście prawo do aborcji.
Nie. Byliśmy przeciwni wprowadzenia zakazu przerywania ciąży, bo uważaliśmy, że to jest sfera indywidualnych wyborów ludzi. Chodziło o wolność. Uważam, że partia liberalna bardzo by się dzisiaj przydała, by bronić wolności obywatelskich, przeciwstawiać się wzrostowi sił nacjonalistycznych, ksenofobicznych i populistycznych.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Andrzej Arendarski był posłem na Sejm X i I kadencji, w rządzie Hanny Suchockiej pełnił funkcję ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. Jest wieloletnim prezesem Krajowej Izby Gospodarczej.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95