Andrzej Arendarski: Tusk był leniwy, ale miał charyzmę

Każda partia potrzebuje bazy społecznej. W przypadku partii liberalnej powinna być nią klasa średnia, a ona w Polsce nadal jest słaba. Dlatego nie było i być może wciąż nie ma klimatu na liberalne idee - mówi Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, były minister współpracy gospodarczej z zagranicą.

Aktualizacja: 01.01.2018 12:16 Publikacja: 31.12.2017 00:01

Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, były minister współpracy gospodarczej z zagra

Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, były minister współpracy gospodarczej z zagranicą.

Foto: Reporter, Krzysztof Wojda

Plus Minus: Biznes jest fajniejszy od polityki?

Myślę, że tak, bo jest mniej niewiadomych.

Żartuje pan! Kursy walut, akcji, surowców, zmienna koniunktura, ostra konkurencja to mało niewiadomych?

Jeżeli dysponuje się odpowiednimi narzędziami ekonomicznymi i umie się z nich korzystać, to większość zjawisk można przewidzieć.

Kryzysu 2008 roku jakoś nikt nie przewidział.

Byli tacy, którzy go przewidzieli, tylko nikt ich nie chciał słuchać. Wracając jednak do polityki, to w dzisiejszym wydaniu jest ona dla mnie odpychająca. Różni się zupełnie od tej, w której uczestniczyłem na początku lat 90. Zbyt wiele dzisiaj jest wrogości, wręcz nienawiści. Za moich czasów mieliśmy w Sejmie przedstawicieli upadłego reżimu, których specjalnie nie kochaliśmy, ale jakoś potrafiliśmy z nimi współpracować.

Zasiadał pan w Sejmie I kadencji, zdominowanym przez polityków solidarnościowych. Czy klub SLD, wówczas drugi co do wielkości, miał wicemarszałka?

Nie przypominam sobie.

Nie miał. Posłowie solidarnościowi się na to nie zgodzili.

Może rzeczywiście tak było. Pamiętam, że część naszych kolegów w Sejmie kontraktowym nie chciała siedzieć obok posłów PZPR. Ale jednak te animozje szybko ustąpiły na rzecz współpracy. Tamten Sejm był niesamowity, wręcz nierzeczywisty. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że zostanę posłem i będę miał wpływ na przemiany w kraju, tak samo jak długo nie wierzyłem, że w ogóle będę żył w Polsce suwerennej i niepodległej. Wtedy odczuwaliśmy bardzo mocno ten nastrój niezwykłości i atmosferę tworzenia czegoś nowego. Jednocześnie, tak gdzieś do końca 1989 roku, mieliśmy obawy czy ze strony wojska czy milicji nie będzie jakiejś rebelii, która to wszystko zniszczy. Dopiero po kilku miesiącach uwierzyliśmy, że to, co się wydarzyło, jest już nieodwracalne.

Jak to się stało, że został pan założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego? Pan jest z Warszawy, a liberałowie byli z Gdańska.

Przyjęło się uważać, że jeśli liberał, to koniecznie z Gdańska. A przecież obok gdańskich liberałów było też środowisko warszawskie i krakowskie. Ci ostatni skupieni byli wokół Mirosława Dzielskiego, wybitnego myśliciela. My w Warszawie gromadziliśmy się przy Andrzeju Machalskim, przyszłym szefie kampanii wyborczej Solidarności i senatorze, oraz Andrzeju Zawiślaku, pośle i ministrze przemysłu i handlu. W 1988 roku zaczęliśmy ze sobą współpracować. Gdańscy liberałowie mieli bardzo dobry kontakt z Lechem Wałęsą, dzięki czemu możliwa była silna reprezentacja naszego środowiska na listach Komitetów Obywatelskich. W Klubie OKP stanowiliśmy może niewielką, ale bardzo wyróżniającą się grupę, o jednolitych poglądach gospodarczych i społecznych. Zdecydowanie popieraliśmy reformy Leszka Balcerowicza.

Uważa pan, że droga wówczas obrana była dobra?

Oczywiście. Do dzisiaj czerpiemy jako kraj profity z tego, że szybko przeprowadziliśmy radykalne reformy. Kiedyś generał Jaruzelski zaprosił nas, liberałów na rozmowę. Był już wtedy prezydentem. Zaczął nas podpytywać, czy nie ma trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem. Na to mu odpowiedział Andrzej Zawiślak: „Panie generale, trzecia droga to droga do trzeciego świata".

Jak to się stało, że wszedł pan do rządu Hanny Suchockiej?

Wtedy do rządu miało wejść Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego, które forsowało na ministra Adama Glapińskiego. Jednak premier Suchocka nie chciała Glapińskiego i PC pozostało poza rządem. Pojawił się wakat do obsadzenia i Donald Tusk spytał mnie, czy nie zostałbym ministrem współpracy gospodarczej z zagranicą. Wtedy już prowadziłem Izbę i wiedziałem, na czym polegają problemy naszych przedsiębiorców, znałem dobrze aspekty gospodarcze więc się zgodziłem.

Jak wyglądała współpraca gospodarcza z zagranicą w 1992 roku? Wschodnie rynki przeżywały kryzys, zachodnie były dla nas zamknięte. Same problemy.

To był początek końca tzw. central handlu zagranicznego, przez które przepływał niemal cały eksport w PRL. Eksportować zaczynały bezpośrednio firmy produkcyjne, często prywatne, a nie istniał państwowy system wspierania sprzedaży za granicę, w postaci rozpoznania rynków, promocji i szerokiego dostępu do informacji. W moim resorcie najwięcej emocji budził rozdział tzw. kontyngentów unijnych. Unia wyznaczała nam określone towary, które mogliśmy wyeksportować na jej rynki. A że ceny unijne były korzystne, to o te kontyngenty toczyły się batalie. Rozumiejąc trudną, drażliwą sytuację, powołałem wtedy specjalną komisję, do której zaprosiłem przedstawicieli zrzeszeń eksporterów, izb handlowych i posłów i to ona przygotowywała propozycje dla ministra. Ale i tak emocje były ogromne. Pamiętam hodowcę owiec, który się przykuł kajdankami do grzejnika w ministerstwie i powiedział, że nie wyjdzie jeżeli nie dostanie przydziału na eksport. Wysłałem do niego kelnerkę z kawą i ciastkiem. Oburzył się, potem kawę wypił, ciastko zjadł i w końcu sam się odpiął i poszedł. Ale te barany to i tak było nic przy dzieleniu zezwoleń na pracę w Niemczech dla firm budowlanych.

Pan wydawał takie zezwolenia?

Tak. Oczywiście w porozumieniu z Niemcami. Oni wówczas częściowo otworzyli dla nas swój rynek pracy, w ramach rekompensaty za utratę przez Polskę rynku NRD po zjednoczeniu Niemiec. Oczywiście zezwoleń było dużo mniej niż chętnych, bo firmy budowlane zarabiały tam kilkakrotnie więcej niż w kraju. Na dodatek, po pewnym czasie Niemcy zaczęli te nasze firmy nieustannie kontrolować, robić nocne naloty, szukać nielegalnych pracowników. Czasami w środku nocy musiałem wysyłać na miejsce kogoś z ambasady, żeby interweniował.

No to nie miał pan lekkiej pracy.

Zaczynałem od rana, a wychodziłem z budynku wieczorem po ekipach sprzątających. Oprócz spraw o charakterze systemowym, które miały na celu zbudowanie skutecznego wsparcia eksportu, pojawiały się sprawy doraźne, wymagające szybkiej interwencji. Jedną z takich spraw było embargo na wywóz surowych skór z Polski.

Dlaczego zostało wprowadzone?

Importerzy zagraniczni, głównie Włosi, kupowali u nas surowe skóry, tzw. blue wet, za niewielkie pieniądze. Uszlachetniali je już u siebie i zarabiali na tym krocie. Wiadomo jednak, że przemysł garbarski ma negatywny wpływ na środowisko naturalne. Uznaliśmy, że nie może tak być, że ponosimy jego koszty, a nie jesteśmy beneficjentami. Dlatego chcieliśmy, żeby uszlachetnianie skór odbywało się u nas i żeby w Polsce zostawały pieniądze. Stąd się wzięło embargo na wywóz surowych skór. Upływało z końcem 1992 roku, o czym nikt mnie w ministerstwie nie poinformował. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia przyjechał do ministerstwa wzburzony Kazimierz Grabek.

Słynny król żelatyny. Co on do tego miał?

Gdyby embargo zostało zniesione, to on i wielu innych nie mieliby czego przerabiać. Włosi płacili za skóry lepiej. Grabek zaczął lamentować, że jeżeli nie zainterweniuję, to rozłożę polski przemysł żelatynowy i skórzany. Ale jak już mówiłem, była końcówka roku i embargo za kilkanaście dni się kończyło. Na granicy podobno już stały samochody gotowe odbierać towar. Pojechałem więc powiedzieć jak sprawa wygląda do premier Suchockiej, która się zgodziła, żeby obiegowo podpisać przedłużenie embarga. Wymagało to uchwały Rady Ministrów. Wszyscy ministrowie się zgodzili i tylko minister rolnictwa Gabriel Janowski powiedział „nie". Na szczęście udało mi się go przekonać, używając wszelkich znanych mi argumentów, przy dobrej whisky, że jeśli nie podpisze, to będzie niszczycielem przemysłu spożywczego i skórzanego. W końcu przedłużyliśmy to embargo i ciężarówki wróciły puste.

Niezła partyzantka odchodziła w waszym rządzie.

Nie tylko w naszym. Za moich czasów posiedzenia Rady Ministrów odbywały się we wtorki, a często dopiero w poniedziałki po południu dostawałem materiały. Ściągałem wtedy specjalistów, z którymi w nocy wszystko weryfikowaliśmy, abym mógł pójść na posiedzenie przygotowany. Sądzę, że do dzisiaj niewiele się pod tym względem zmieniło.

Jakie spory toczyły się w rządzie Suchockiej?

Były różne, wynikające choćby z tego, że byliśmy rządem koalicyjnych partii, co prawda o wspólnym, solidarnościowym rodowodzie, ale zupełnie innych wizjach politycznych. Na pierwszym posiedzeniu rządu mieliśmy zapalną sytuację, bo w fabryce samochodów osobowych w Tychach wybuchł strajk. Ale strajkowała mniejszość pracowników, a większość chciała pracować i domagała się od premier, aby rząd odblokował zakład. Uważałem, że powinniśmy im pomóc. Ale szef MSW Andrzej Milczanowski powiedział, że nie będzie interweniował. Dla mnie to był duży dyskomfort. Uważałem, że mieliśmy do czynienia ze złamaniem prawa, a rząd postanowił nie reagować.

Pana resort był ogromnie korupcjogenny. Nie dość, że dzielił pan kontyngenty i pozwolenia na pracę, to jeszcze podlegała panu służba celna i centrale handlu zagranicznego, które były łakomym kąskiem.

To prawda. Dlatego, żeby nie dać się w coś uwikłać, powoływałem te komisje, które kolegialnie podejmowały decyzje. Gdy były jakieś pretensje, to odsyłałem do komisji. Ale nie wszystko dało się w ten sposób załatwić. Mieliśmy np. ogromny problem z przemytem papierosów ze Wschodu. Któregoś dnia postanowiłem udać się na niezapowiedzianą inspekcję na granicy. Wiedziało o tym, poza moim gabinetem, tylko pięć osób: premier, komendant główny policji, szef wydziału do walki z przestępczością gospodarczą, komendant policji w Białymstoku i szef specjalnego pułku lotnictwa wojskowego, bo mieliśmy lecieć tam śmigłowcem wojskowym. W przeddzień tej akcji dzwoni do mnie znajomy i mówi: Słyszałem, że jutro jedziesz na granicę. – Skąd wiesz? – No w knajpie siedziałem i tam ktoś mówił, że Arendarski będzie kontrolował przejścia graniczne ze Wschodem.

Pięcioro wtajemniczonych to tłum.

Byłem w szoku, ale ponieważ wszystko było przygotowane, myślę – polecę. Pojechałem na tę granicę, patrzę, a tam po drugiej stronie stoi sznur samochodów i nikt się nie odprawia. Przedstawiłem się szefowi placówki, zaskoczenia wielkiego nie wywołałem, i pytam dlaczego wszyscy stoją. „Panie ministrze, bo my tutaj od kilku godzin wiemy, że pan do nas jedzie, oni czekają, aż pan zakończy inspekcję i odjedzie. Dopiero wtedy ruszą". I rzeczywiście jak tylko odjechałem, rozpoczął się normalny ruch. To była dla mnie przykra lekcja na temat powagi instytucji państwowych.

Co pan z tym zrobił? Przecież było wiadomo, że ci ludzie stoją, bo gdy tylko pan odjedzie, to celnik weźmie w łapę i przymknie oko w czasie odprawy.

Ja już się tym nie zajmowałem, ponieważ Służba Celna przeszła do Ministerstwa Finansów. Przed tym zdążyliśmy jeszcze powołać policję celną, której zadaniem było przeciwdziałanie takim praktykom.

Skarb Państwa musiał tracić na tym ogromne pieniądze.

To prawda. Świadomość tego bardzo mnie poruszała. Przemytnicy byli świetnie zorganizowani, czasem mieli układ z celnikami, duże środki do dyspozycji. My byliśmy na początku organizowania się, nie było odpowiednich procedur, ludzi i doświadczenia. Dopiero w XXI wieku wzięto się na poważnie za walkę z przemytem papierosów.

Walczyłem też z tzw. mrówkami, czyli ludźmi, którzy kilkanaście razy dziennie przekraczali granicę między Polską a Czechosłowacją i wnosili po dziesięć butelek alkoholu, bo tyle było wolno wnieść bez cła.

Odniósł pan sukces?

Niestety, przy ówczesnych przepisach niewiele dało się zrobić, tym bardziej że np. trudno było doprosić się o współpracę ze strony Straży Granicznej. Wtedy wprowadziliśmy przepis, że można do Polski wnieść bez cła tylko jedną butelkę alkoholu. Oczywiście jeżeli ktoś dziesięć razy przekroczył granicę, to i tak wniósł dziesięć butelek dziennie, ale wcześniej wnosił 100 butelek. W 1993 roku, gdy już nie byłem ministrem, pojechałem do Stanów Zjednoczonych. W drodze powrotnej na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku spotkałem Jerzego Urbana z żoną. Okropnie pomstował na idiotę, który wprowadził zakaz wwożenia do Polski więcej niż jednej butelki alkoholu. Wyraz jego twarzy, gdy się dowiedział, że to ja, był bezcenny.

Był pan zaskoczony upadkiem rządu Hanny Suchockiej?

Jak wszyscy. Trochę mi było żal tego rządu. Liczyłem, że do końca kadencji uda mi się zreformować biura radców handlowych przy ambasadach. Chciałem, żeby pomagały indywidualnym przedsiębiorcom na rynkach zagranicznych. Liczyłem też, że wdrożymy nowoczesny system promocji Polski i polskiego eksportu, którego strategię przygotowaliśmy w ministerstwie. Nie zdążyłem. Ale byłem też ogromnie zmęczony. Pod koniec rządu Suchockiej przygotowywaliśmy nowe prawo celne. Siedziałem po nocach, sprawdzałem wszystko, żeby nie puścić żadnego błędu, i padałem ze zmęczenia. Gdy przyjmowaliśmy tę ustawę, akurat przed gmachem Urzędu Rady Ministrów przechodziła manifestacja Porozumienia Centrum. Szli demonstrować pod Belwederem przeciwko Wałęsie, ale zatrzymali się przy gmachu URM i skandowali: „do roboty, do roboty". A ja ledwo trzymałem się na nogach ze zmęczenia. Dlatego nawet trochę się ucieszyłem, że to wszystko się skończyło. No i miałem, gdzie wracać, bo w Krajowej Izbie Gospodarczej czekało na mnie stanowisko. Za to moi koledzy z rządu przeżyli to ogromnie.

Mam w pamięci taki obrazek: Donald Tusk i ktoś jeszcze z liberałów przechadzają się po Sejmie uśmiechnięci i mówią, że upadek rządu to nie problem, bo KLD spokojnie wejdzie do następnego Sejmu.

Byliśmy o tym przekonani. Zabrakło nam 0,1 proc. głosów w skali kraju do przekroczenia progu wyborczego. Zdobyliśmy 4,9 proc. głosów i nie weszliśmy do Sejmu.

Skąd się brało to wasze dobre samopoczucie?

W 1993 roku czuć już było ożywienie gospodarcze. A ponieważ byliśmy utożsamiani z gospodarką, to liczyliśmy, że społeczeństwo na nas zagłosuje. Ale może przestrzeliliśmy z tą kampanią na bogato, może za mało spotkań zorganizowaliśmy. Trochę zbyt pewnie się czuliśmy.

Pamiętam waszą słynną kampanię z 1993 roku. W amerykańskim stylu, z paradami, balonikami, werblami.

Jacek Merkel to wymyślił. Trzeba przyznać, że to była fatalna kampania. W kraju udręczonym niedostatkiem te dziewczyny paradujące w kusych strojach w rytm werbli, te koncerty, świadczyły o kompletnym braku wyczucia nastrojów społecznych.

Wokół KLD nie było dobrej atmosfery. Pamięta pan, jak na waszych billboardach z hasłem „Milion nowych miejsc pracy" ludzie dopisywali „dla swoich" albo „milion gruszek na wierzbie".

To prawda. Przyklejono nam też łatkę liberałów-aferałów. Wiedzieliśmy, że pracownicy wielkich zakładów pracy nas nie popierają, bo byli ofiarami transformacji. Ale liczyliśmy, że ludzie, którzy zyskali na przemianach, byli zalążkiem klasy średniej, zagłosują właśnie na nas.

Czy po odejściu z rządu był pan jeszcze aktywny politycznie?

Nie. KLD szybko połączył się z Unią Demokratyczną. Powstała Unia Wolności, do której nie chciałem wstąpić. To było inne środowisko, bardziej prawicowe, prokościelne. Tak jak teraz Platforma Obywatelska.

To Donald Tusk ukształtował PO, a był szczerym liberałem.

To prawda, kiedyś był nim na pewno. Ale wie pani, jak to jest w polityce. Idzie się na kompromisy, czasem daleko posunięte.

Patrzy pan z zazdrością na jego karierę polityczną?

Za zazdrością nie, choć to faktycznie spektakularna kariera. Tak wysokiego stanowiska nie osiągnął żaden polski polityk. Ale, jeśli pyta pani, czy chciałbym być na jego miejscu, to odpowiadam zdecydowanie – nie.

O Tusku mówiono, że w latach 90. był leniem, tylko by grał w piłkę i imprezował.

Trochę racji w tym było. Pamiętam, jak liberałowie z całej Polski pojechali do Sztutowa na naradę. Spotkanie rozpoczęło się lekko po południu, bo większość odsypiała nocną imprezę i bardzo szybko się skończyło, bo był mecz piłki nożnej (śmiech). Myślałem, że będą tam jakieś fundamentalne wystąpienia, dyskusje, a tymczasem wyjazd okazał się po prostu towarzyski. Ale Tusk miał też masę pozytywnych cech. Był człowiekiem bardzo inteligentnym i dobrze wyczuwał nastroje. Przystojny, uśmiechnięty, dowcipny, taki brat łata. Wszyscy go bardzo lubili. Gdy został premierem, zmienił się. Już wtedy praktycznie nie miałem z nim kontaktu, a jego twarz była jakby inna...

Podobno wasza ekipa, liberałów, była najbardziej zabawowa w Sejmie I kadencji.

Nie. Najbardziej zabawowa była Polska Partia Przyjaciół Piwa. Mieli siedzibę klubu w Starym Domu Poselskim, a więc tak trochę na uboczu. Zawsze było u nich głośno i wesoło. Dopiero jak się PPPP podzieliła i powstał klub Polski Program Gospodarczy, który dołączył do nas, to ta etykietka rozrywkowego klubu, niejako automatycznie, przeszła na nas.

PPG to byli polityczni leszcze, ale wykolegowali Tuska i odwołali go ze stanowiska szefa klubu.

Nie. Tak naprawdę to była wewnętrzna rozgrywka liberałów. Możliwe, że posłowie PPG wzięli w niej udział, ale to nasi ludzie byli poirytowani tym, że klub się nie zbiera, słabo pracuje i doprowadzili do zmiany władz. Donald był urażony.

Dlaczego środowisko liberałów zniknęło ze sceny politycznej?

Nie było klimatu dla takiej partii. Myślę, że być może i teraz jest za wcześnie na liberalne idee.

Jeszcze jest za wcześnie?

Tak. Każda partia potrzebuje bazy społecznej. W przypadku partii liberalnej, powinna być nią klasa średnia, a ona w Polsce nadal jest słaba. Poza tym w naszym społeczeństwie silne są wpływy Kościoła, wpływy nie tylko natury religijnej, ale i politycznej, które często są sprzeczne z liberalną wizją świata. Tylko Mirosławowi Dzielskiemu udało się łączyć liberalne ideały z głęboką wiarą. ZChN-owcy mówili nawet o nas libertyni. Na marginesie, kiedyś posłanka Bogumiła Boba z ZChN powiedziała do Witka Gadomskiego: „Wy liberałowie jesteście trochę lepsi od SLD, bo jesteście Żydami, a oni to przechrzty". Ładne, prawda?

ZChN-owcy was nie lubili, bo popieraliście prawo do aborcji.

Nie. Byliśmy przeciwni wprowadzenia zakazu przerywania ciąży, bo uważaliśmy, że to jest sfera indywidualnych wyborów ludzi. Chodziło o wolność. Uważam, że partia liberalna bardzo by się dzisiaj przydała, by bronić wolności obywatelskich, przeciwstawiać się wzrostowi sił nacjonalistycznych, ksenofobicznych i populistycznych.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Andrzej Arendarski był posłem na Sejm X i I kadencji, w rządzie Hanny Suchockiej pełnił funkcję ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. Jest wieloletnim prezesem Krajowej Izby Gospodarczej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Biznes jest fajniejszy od polityki?

Myślę, że tak, bo jest mniej niewiadomych.

Pozostało 100% artykułu
Polityka
Polityczne Michałki: Rok rządu Tuska na trzy plus, a młodzi popierają Konfederację. Żółta flaga dla koalicji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
MSZ na wojnie hybrydowej z Rosją. Kto prowadzi walkę z dezinformacją
Polityka
Sikorski pytany o polskich żołnierzy na Ukrainie mówi o „naszym obowiązku w NATO”
Polityka
Partia Razem zakończyła postępowanie dyscyplinarne ws. Pauliny Matysiak. Jest decyzja
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Polityka
Sondaż: Wyborcy PiS murem za Mateuszem Morawieckim. Rządy Donalda Tuska przekonały 3 proc. z nich