Sprawa może się wydawać marginalna – chodzi o sposób, w jaki mają być podzielone 73 mandaty eurodeputowanych pozostawione po brexicie. Jednak trudno o lepszy test sił między zwolennikami bardziej federalnej Wspólnoty a tymi, którzy się temu sprzeciwiają.
Młody francuski prezydent już kilka miesięcy temu zaproponował, aby zamiast dzielić zwalniane mandaty między kraje, które pozostaną w Unii, utworzyć listę ogólnoeuropejską. W ten sposób wyborcy głosowaliby dwa razy: na kandydatów ze swojego kraju oraz na listę ogólnounijną. Zdaniem Macrona to świetny sposób, aby zwiększyć zainteresowanie wyborami do europarlamentu, wypromować świadomość wspólnoty interesów krajów Unii. Od pierwszych powszechnych wyborów do Parlamentu Europejskiego w 1979 r., gdy do urn poszło 62 proc. uprawnionych, frekwencja stale spadała: w 2014 r. wyniosła już tylko 42,6 proc. uprawnionych.
Plan Macrona poparło kilka krajów Unii z południa Europy: Hiszpania, Włochy, Portugalia, Grecja i Cypr. Ale jak ujawnił portal „Politico", szans na to, aby nowe regulacje zostały wprowadzone już w nadchodzących wyborach, nie ma.
Najpoważniejszy cios dla Francuzów przyszedł z kierunku, którego się najmniej spodziewali: z Niemiec. Manfred Weber, przewodniczący największego klubu w europarlamencie (Europejska Partia Ludowa), ale jednocześnie polityk bliski Angeli Merkel, zapowiedział, że sprzeciwi się rozwiązaniu forsowanemu przez Macrona. Jego zdaniem efekt mógłby być odwrotny do oczekiwanego przez Francuzów: poczucie europejskich obywateli jeszcze większego oddalenia instytucji w Brukseli i Strasburgu.
Inni obawiają się wręcz, że dzięki wspólnej liście w europarlamencie zamiast zwolenników unijnego federalizmu wzmocnią się antyeuropejskie partie populistyczne, które znacznie skuteczniej łączy wrogość do Brukseli.