Jeśli pominąć małżonkę prezydenta – Brigitte, nikt inny nie miał podobnego przywileju. W każdy poniedziałek rano Gerard Collomb wychodził z pałacu Beauvau, przechodził na drugą stronę rue du Faubourg Saint-Honore i wchodził do Pałacu Elizejskiego, aby sam na sam zjeść z prezydentem śniadanie.
W ten sposób między 71-letnim weteranem francuskiej sceny politycznej i 30 lat młodszym od niego przywódcą państwa wytworzyła się niezwykła więź. Pierwszy imponował doświadczeniem, talentem do zarządzania, trzeźwą oceną sytuacji. Drugi wzbudzał podziw odwagą podejmowania decyzji, niekonwencjonalnym sposobem myślenia. Rozmowa często schodziła też na literaturę, filozofię, teksty klasycznych, greckich autorów – zamiłowanie obu polityków.
Złośliwy prezydent
– Collomb, mer drugiego miasta kraju Lyonu, i jeden z baronów Partii Socjalistycznej, jako pierwszy poważny polityk uwierzył w Macrona i przyłączył się do tworzonego przez niego ruchu, En Marche. Prezydent o tym nie zapominał – mówi „Rzeczpospolitej” Thomas Pellerin-Carlin, ekspert paryskiego Instytutu Delorsa.
Ale od kilku tygodni policjanci stojący na straży Pałacu Elizejskiego przestali widywać w poniedziałkowe poranki „pierwszego gliniarza Francji”. Stosunki między Collombem a Macronem bardzo się ochłodziły, gdy prezydent starał się zrzucić na MSW winę za wybryki swojego ochroniarza Alexandre’a Benalli, choć nie było tu żadnego związku podległości.
W miarę, jak notowania popularności francuskiego przywódcy zaczęły się załamywać, stał się złośliwy, podejrzliwy, zamknął się w gronie dwóch, trzech doradców w Pałacu Elizejskim. Collomb, do tej pory uważany za najważniejszego członka rządu po premierze, został zepchnięty na margines.