Książka ma dwie istotne cechy. Po pierwsze, traktuje o całej kampanii włoskiej, po drugie nie dotyczy tylko działań 2. Korpusu Polskiego dowodzonego przez gen. Andersa. To ogląd z szerszej perspektywy. Jak pisze autor: „W porównaniu z kampanią włoską żadna inna kampania w Europie nie zmobilizowała udziału tak licznych narodów i kultur. Okrutny charakter walk niekiedy dorównywał temu, co najgorsze na froncie wschodnim, natomiast liczby strat często przekraczały dane z frontu zachodniego". Caddick-Adams ma rację, jeśli tylko uznać Armię Czerwoną, która też walczyła w Europie, za jednolitą masę narodu sowieckiego. Niemniej szeroko rozumiana bitwa o Monte Cassino zasługuje na specjalne miejsce na liście batalii II wojny światowej. W kampanii włoskiej alianci stracili, wraz z rannymi i zaginionymi, ponad 300 tysięcy ludzi, Niemcy ponad sto tysięcy więcej.
Brytyjski autor prowadzi nas przez zmagania 15. Grupy Armii, dowodzonej przez znakomitego generała Harolda Alexandra, na terenie Półwyspu Apenińskiego, opisuje cztery kolejne ataki na wzgórze i wreszcie drogę na Rzym. Robi to w sposób wciągający. Połączenie wiedzy i talentu narratorskiego daje efekt przystępnej i przyjemnej w lekturze syntezy. Książka tylko sprawia wrażenie „cegły", ale jest do strawienia dla przeciętnego czytelnika, który dysponuje ograniczoną liczbą wolnych wieczorów w roku.
Cennym i smutnym rozdziałem jest ten poświęcony bombardowaniu zabytkowego klasztoru benedyktynów – nie jest pewne, czy akcja aliantów była uzasadniona. Dzieła sztuki zazwyczaj przegrywają z mentalnością wojskowych. Zachodnia opinia publiczna przynajmniej wyraziła oburzenie.
Sporo miejsca autor poświęca morale żołnierzy niemieckich. To plus trudne warunki terenowe i atmosferyczne wywindowały koszty przełamania linii Gustawa. Ściągnięcie jednego alianckiego rannego z pola walki i przeniesienie go do szpitala potrafiło zająć do dziesięciu godzin, zaś na każdego walczącego żołnierza przypadało do 20 pracujących na tyłach.
W podtytule książki „Piekło dziesięciu armii" nie ma przesady. Czytamy bowiem o żołnierzach hinduskich, maurytyjskich, basuckich, botswańskich i suazyjskich. Zwłaszcza Hindusi przelali sporo krwi. We Włoszech służyło ich ponad sto tysięcy. Blisko sześć tysięcy nie wróciło już nigdy do domu. Choć wydawca – z wiadomych względów, ale jednak bałamutnie – reklamuje książkę jako „niezwykły pomnik polskiego heroizmu", to czytelnik, licząc, że autor skupił się tylko na wyczynie żołnierzy Andersa, może być zaskoczony.