Bitwy, nawet jeżeli gdzieś się jeszcze odbywają, nie są toczone przez żołnierzy, tylko nimi; nie można odegrać w nich roli, wykazać się, chyba że posłuszeństwem i zdyscyplinowaniem. Przygoda? Higieniczny destylat z wrażeń, zaopatrzona w atesty bezpieczeństwa i liczona turnusami alternatywa dla alkoholizmu; bardziej kosztowny i zdrowszy wentyl bezpieczeństwa. Piękne częściej ratują, niż są ratowane, stawiają do pionu i wybijają głupoty z głowy. Co wcale nie znaczy, że to coś w nich samych już przestało czekać, że milcząco – wiadomo, jak to one – nie domagają się ratunku. Symetria kryzysu płci jest logiczna i nieubłagana: mężczyzna to ten zagubiony, kobieta – nieodnaleziona.
Zagubieni w posłuszeństwie, zdyscyplinowaniu, higienicznym i na wszelki wypadek ostrożnym trybie życia. Oswojeniu, które złapało w sieć ich naturę i powołanie, dzikość serca. John Eldredge, autor książki z tą ostatnią w tytule, jest Amerykaninem. Nie mogło być inaczej, bo jeżeli gdzieś jeszcze męska wyobraźnia pulsuje pierwotną dzikością, to właśnie za oceanem. Kiedy Europa miała Felliniego i Bergmana, oni doczekali się Johna Wayne'a. Westerny i komiksy o superbohaterach były amerykańskim wariantem ksiąg rycerskich, opowieści wypełnionych wyłącznie bitwami, przygodami i Pięknymi, których jedynym zajęciem było czekanie na ratunek. Ich Percewalem jest Batman, rycerzami Okrągłego Stołu – Siedmiu Wspaniałych. Jednego tylko wciąż jeszcze się nie doczekali. Faceta, który rozpędziłby całą tę bajkową, napinającą muskuły hałastrę. Ale pozbywając się ich, zachowałby marzenie i potrzebę, które napuściły ich na naszą wyobraźnię. Przeniósłby ją w nowe czasy, kiedy nie da się już wierzyć w czary, przygoda nie czeka za każdym rogiem, a mieszkanki samotnych wież znalazły sobie wygodniejsze lokum. Wciąż nie doczekali się swojego Don Kichota.
Obśmiewając wielką tradycję ksiąg rycerskich, Cervantes kopał leżącego, dobijał trupa, który dawno już zaczął się rozkładać. Na początku XVII wieku były one tym, czym dla nas są dzisiaj poematy romantycznych poetów. Czymś, co serio są w stanie traktować wyłącznie nauczycielki języka polskiego. I jednocześnie tym, co kurząc się na półce, dopomina się odłupania ze skorupy, w której zamknął ją czas. Czytania bezlitosnego, pozbawionego szacunku dla języka i fabuły, składającego je na ołtarzu wraz z prośbą o objawienie treści; impulsu, z którego się wzięły.
Cervantes jest okrutny dla omamionego językiem i fabułą ksiąg rycerskich Don Kichota. Wybija mu zęby z taką częstotliwością, że musiały mu one chyba odrastać szybciej niż włosy, bo stracił kilka kompletów. To było wychowawcze lanie, chodziło w nim o to, żeby ośmieszyć i pożegnać się ze starą drogą i wytyczyć nową do tego samego celu. Panowie, tak się już dłużej nie da. Od dzisiaj robimy to w ten sposób. Teraz będziemy ryzykować i walczyć, tworząc. Spieszyć na ratunek z pędzlem i piórem w ręku, odszukiwać i wyzwalać, patrząc na nie tak, jak na to zasługują. Ścigać się o to, kto pierwszy postawi stopę na nowej barwie, dźwięku czy pojęciu.
Kryzys Don Kichota pozwolił przetrwać dzikości męskiego serca, zasilił europejską kulturę testosteronem. Pierwotny impuls, trzy wielkie potrzeby, z którymi każdy mężczyzna przychodzi na świat, stały się osiągalne, chociaż dalekie. Żeby je zdobyć, umrzeć w poczuciu, że dokonało się to, po co zostaliśmy wrzuceni w tę przygodę, trzeba było się wybrać w daleką, pełną niebezpieczeństw podróż. Ale przecież o to właśnie chodziło, prawda?