Jeszcze za mną zatęsknisz

Gdy odchodzą w wieku 20, 30 lat zostawiają po sobie legendę. Tkwią zahibernowani w zbiorowej pamięci. Tylko żal ich młodego życia i ról, których już nigdy nie zagrają

Aktualizacja: 04.02.2008 09:43 Publikacja: 01.02.2008 19:19

Zbigniew Cybulski ciągle czekał na propozycję na miarę „Popiołu i diamentu”

Zbigniew Cybulski ciągle czekał na propozycję na miarę „Popiołu i diamentu”

Foto: EAST NEWS

Tę wiadomość wszystkie zachodnie serwisy informacyjne podawały jako "breaking news". 29 stycznia umarł aktor Heath Ledger. Został znaleziony w mieszkaniu na Manhattanie, obok leżała butelka po środkach nasennych. Miał 28 lat. I coś w nim takiego było, że nagle zrobiło się smutno, jakby bardziej pusto.

Spotkałam się z Heathem Ledgerem dwa i pół roku temu w Wenecji. To wtedy z mało znanego aktora stał się wielką gwiazdą. W ciągu kilku dni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W programie festiwalu znalazły się aż trzy jego filmy. W "Nieustraszonych braciach Grimm" był twórcą bajek uwikłanym we własną wyobraźnię, w "Casanovie" wcielił się w legendarnego uwodziciela. Ale powalił wszystkich niezwykłą kreacją w "Tajemnicy Brokeback Mountain". W obrazie Anga Lee zagrał kowboja, którego w latach 50. poprzedniego wieku dosięgła wielka miłość. Miłość trudna, w jego czasach i środowisku niemożliwa, bo do innego mężczyzny.

Pamiętam go dobrze. Sympatyczna, inteligentna twarz chłopaka z uniwersyteckiego campusu. Dżinsy, sprany Tshirt. Zazwyczaj za takimi facetami nikt się specjalnie nie ogląda na ulicy. Ale wokół niego zrobił się szum. Ledger wyraźnie czuł się w tym zgiełku zagubiony, nie umiał jeszcze przybierać gwiazdorskich póz i bronić się przed własną popularnością.

– Jak się czuję jako gwiazda? Nie mam pojęcia, przecież to wariactwo trwa dopiero trzy dni. Moje życie nabrało jakiegoś niebywałego tempa, ale próbuję się trzymać i nie wpaść w euforię. Albo nie zacząć panikować. Na razie jestem zaskoczony tym, że udzielam tak wielu wywiadów – powiedział mi.

Wtedy jeszcze się wydawało, że twardo stąpa po ziemi.

– Chciałbym rozwijać się jako aktor i jako człowiek – mówił. – Czas pokaże, jakie będę miał możliwości, by swoje marzenia zrealizować. Ale na razie się nie spieszę. W Holly-wood wszyscy – menedżerowie, agenci – uważają, że jak nie pracujesz, to przestajesz istnieć. Ja mam na ten temat inne zdanie.

Ten urodzony w Australii chłopak chciał być aktorem od dziecka. Miał 10 lat, gdy zapisał się do lokalnego teatru w Perth. Potem grał w telewizji, a w 1997 r. wystąpił w kręconym w Australii amerykańskim serialu "Roar". Dzięki tej roli zdobył amerykańskiego agenta i zaczął pojawiać się w filmach takich, jak "Zakochana złośnica" (1999), "Patriota" (2000), "Obłędny rycerz" (2001), "Czekając na wyrok" (2001), "Cena honoru" (2002). Postawił wszystko na jedną kartę, przeprowadził się nawet do Los Angeles. Ale Miasto Aniołów potrafi być okrutne.

– Chodziłem na zdjęcia próbne, niby świetnie mi szło, ale stale odpadałem na ostatnim etapie. Bo w końcu słyszałem, że jestem za młody do jakiejś roli. A jak miałem zagrać swojego rówieśnika, to asystent mówił: "Jest pan jak na swój wiek zbyt dojrzały".

Najbardziej żałował roli Aleksandra u Olivera Stone'a, ale mówiąc o tym natychmiast dodawał: "Właściwie nie powinienem tego powiedzieć, bo Colin Farrell był w tym filmie wyśmienity". Były jednak i takie propozycje, które odrzucił, nie chciał na przykład zagrać Spidermana. "Nie widziałem powodu, dla którego miałbym biegać po ekranie w rajstopach" – skwitował krótko swoją decyzję.

2005 rok był przełomowy. Gilliam, Hallstrom, Ang Lee – upomnieli się o niego fantastyczni reżyserzy. Po tym sukcesie nie rzucił się w wir, uważnie dobierał role. Przyjął propozycję młodego australijskiego reżysera Neila Armfielda i w jego "Candy" znów zagrał chłopaka szaleńczo zakochanego w młodziutkiej żonie, nieumiejącej wydobyć się z narkomanii. Potem był jednym z wcieleń Boba Dylana w interesującym filmie Todda Heynesa "I'am Not There".

We wrześniu pojawił się razem z Haynesem w Wenecji. Promował film, biegał przebrany za pajaca, w krótkich porteczkach, z twarzą wymalowaną farbami. Nikt nie wiedział, że za uśmiechem przykrywa rozpacz. Po kilku latach rozpadł się jego związek z wielką miłością jego życia, poznaną na planie "Tajemnicy Bokeback Mountain" aktorką Michelle Williams, z którą miał dwuletnią córeczkę. Ledger szukał pocieszenia w szaleńczej pracy. Zagrał Jokera w nowej części Batmana "The Dark Knight" Christophera Nolana, zaczął zdjęcia do "Imaginarium of Doctor Parnassus" Terry'ego Gilliama.

W jednym ze swoich ostatnich wywiadów dla "New York Timesa" przyznał się, że walczy ponad siły, spala się. Kiedy pracuje, śpi po dwie godziny na dobę. Cierpi na bezsenność, ciągle myśli o roli. A przecież wiadomo, że nie miał czasu, by doleczyć przewlekłe zapalenie płuc, że zaczął pić.

Jeden z producentów po jego śmierci powiedział: "Kiedy płacą ci 10 milionów dolarów za film, zaczynasz się zastanawiać, czy naprawdę jesteś tego wart. Potem twoja narzeczona zrywa z tobą i tracisz kontakt z dzieckiem. Wtedy przychodzi refleksja, że sława nie jest warta samotności. Pomimo to nie wierzę, że Heath popełnił samobójstwo".

Przypomniałam sobie, jak dwa lata wcześniej opowiadał mi o swojej przeprowadzce do Nowego Jorku. "W Brooklynie odżyłem – mówił. – Poczułem się fantastycznie. Chodzimy z Michelle na spacery i na zakupy, mamy sąsiadów, odwiedzamy się, razem robimy pizzę albo barbecue. To normalne życie". Wtedy jeszcze bardzo chciał bronić swojego prawa do normalności. Nie udało mu się.

Aktorzy, którzy młodo umierają, przeczą prawom natury. Jakby chcieli potwierdzić mit wiecznej młodości. Zostają na filmowej taśmie i w ludzkiej pamięci piękni. Czy ktoś widział siwiejącego i tyjące Jamesa Deana albo Marilyn Monroe, której twarz poorana jest zmarszczkami, a talia straciła gibkość.

Wielkie gwiazdy, które dożywają później starości, odchodzą w sposób naturalny. Zostaje po nich żal, ale też poczucie spełnienia. Idole umierający przedwcześnie, ale w chwili, gdy ich kariera zaczyna więdnąć, też znikają ze zbiorowej wyobraźni dość niepostrzeżenie. Największy żal, czasem nawet histerię rodzi śmierć u szczytu sławy. Wtedy najbardziej żal życia przerwanego w locie.

Ale też taka śmierć utwierdza legendę. W historii kina najsilniej funkcjonują mity gwiazd, które nie zdążyły się zestarzeć, czas nie pozbawił ich urody, nie stępił w nich buntu, nie rozwiał marzeń. Nazwiska Valentino, Deana, Marilyn Monroe czy Rivera Phoeniksa stały się legendami XX wieku.

26 sierpnia 1926 roku Rudolf Valentino, po bankiecie z okazji premiery "Syna szejka", zasłabł w pokoju hotelowym. Kilka godzin później już nie żył. Amant, do którego wzdychały miliony kobiet, umarł z powodu tak przyziemnego jak ropne zapalenie otrzewnej po wylaniu ślepej kiszki. Miał 31 lat.

Dzisiaj trudno nam zrozumieć, na czym polegała siła Rudolfa Valentino. Według współczesnych standardów przypomina on raczej fryzjerczyka z prowincjonalnego miasteczka. Wtedy, w latach 20., też raził. Oczywiście mężczyzn. Recenzent "Chicago Tribune" pisał: "Kiedyż wreszcie uwolnimy się od zniewieściałych młodzików, wypomadowanych, wypudrowanych, obwieszonych klejnocikami na wzór i podobieństwo tego włoskiego bubka? Kiedy skończy się małpowanie pięknego aż do obrzydliwości prowincjonalnego amanta ze złotą bransoletą na ręku?".

Ale kobiety szalały. Zamieszany w skandale obyczajowy aktor, którego żona Natasza Rambowa publicznie nazywała impotentem, na ekranie podarował amerykańskim paniom domu miłość romantyczną i zmysłową, o jakiej mogły tylko pomarzyć. Po jego śmierci damska część Ameryki pogrążyła się w zbiorowej histerii. Snuto tysiące domysłów na temat morderstwa, zemsty kochanki albo podstępu konkurencyjnego filmowego studia. O wejście do nowojorskiego domu pogrzebowego, skąd ciało Valentino miało być przetransportowane do Kalifornii, walczyło 300 tysięcy osób. 12 kobiet popełniło samobójstwo, kilka – w tym Pola Negri – oświadczyło, że tuż przed śmiercią Valentino złożył im propozycję małżeńską, ponad 30 przypisało mu swoje nieślubne dzieci. W Ameryce i w Europie zaczęły powstawać fankluby aktora, pewien kolekcjoner z Chicago, który w 1925 roku za 150 dolarów kupił kopie kilkunastu pierwszych filmików Valentino, niemal z dnia na dzień stał się multimilionerem: każdy z tych tytułów zaczął mu rocznie przynosić milion dolarów. A Valentino? Mało kto już dzisiaj potrafi wymienić tytuły jego filmów, a jego aktorstwo budziłoby teraz uśmiech politowania. Ale on sam stał się symbolem łacińskiego kochanka. I nawet współczesnych gwiazdorów w typie Antonio Banderasa nazywa się czasem "nowym Valentino".

30 września 1955 roku jego porsche 550 zderzyło się w Cholame, w Central Valleys, z fordem nadjeżdżającym z drugiej strony skrzyżowania. James Dean miał wówczas 24 lata i na swoim koncie główne role zaledwie w trzech filmach: "Na wschód od Edenu", "Olbrzym" oraz "Buntownik bez powodu". Ale młodzi ludzie kochali go. Był symbolem ich buntu, niepokoju, niepogodzenia ze światem. I jest nim do dzisiaj, dla następnych pokoleń. Może także dlatego, że nigdy się nie zestarzał, nie dojrzał, nie założył rodziny, nie poszedł na kompromis z przemysłem filmowym i ze sobą. Miał w sobie coś z bohaterów, których grał. "Marlon Brando zmienił sposób aktorskiej gry. Dean zmienił sposób życia wielu młodych ludzi" – powiedział kiedyś Martin Sheen.

Przeżył nieszczęśliwą miłość, a wiecznie niespokojny, wyładowywał napięcie za kierownicą samochodu. Za pierwsze zarobione pieniądze kupił sobie pierwsze porsche, potem zmienił go na nowszy, szybszy model. Na szosie ścigał się z własnymi słabościami. Po ostatnim klapsie "Olbrzyma" przycisnął pedał gazu do 160 km na godzinę. Jak wówczas, gdy kobieta, którą kochał, wyszła z kościoła jako żona innego mężczyzny. Jak zawsze, gdy szukał ucieczki i zapomnienia. Ale tamtego wrześniowego dnia dojechał tylko do Salinas. Zginął na szosie kilkanaście lat przed "Swobodnym jeźdźcem".

Jego śmierć wywołała reakcję, jakiej Ameryka nie widziała od momentu, gdy umarł Valentino. Biznesmeni robili interesy, sprzedając jego popiersia, pielgrzymki szły do miejsca, gdzie za 25 centów można było obejrzeć roztrzaskany samochód. Ameryka nie chciała uwierzyć w śmierć idola. Do wytwórni przychodziło dalej ponad 2 tysiące listów tygodniowo, a bestsellerem stała się książka Collins "James Dean Returns", w której za małe pieniądze można było przeczytać: "Nie umarłem. Ci, którzy nie wierzą w moją śmierć, mają rację". W ciągu krótkiego czasu sprzedano pół miliona egzemplarzy tego kiczu.

Dean został pochowany na cmentarzu w Fairmont. Na skromnym grobie do dzisiaj codziennie palą się lampki, turyści kładą świeże kwiaty. Spotkałam kiedyś kuzyna Deana – Marcusa Jr Winslowa, który do dzisiaj mieszka w Fairmont.

– Po śmierci Jimmy'ego stale przyjeżdżali do nas dziennikarze, żeby zobaczyć, gdzie wychował się James – opowiadał mi. – Ludzie ciągle jeszcze przyjeżdżają. Ta pamięć jest bardzo wzruszająca.

Farmerska rodzina Winslowów nigdy nie czerpała zysków z deanowego szału. Koszulki i gadżety z podobizną "buntownika bez powodu" sprzedawały się w ogromnych ilościach, ale nikt wtedy nie chronił aktorskich wizerunków. Dopiero w połowie lat 80., gdy sytuacja zmieniła się, do Winslowów zgłosił się agent. W 1985 roku wpływy z licencji osiągnęły 26 mln dolarów, dzisiaj co roku suma ta ciągle jeszcze wynosi ok. 5 mln. Winslowowie skupują pamiątki po Deanie, w Fairmont powstało w ten sposób jego muzeum.

James Dean miał niebywały talent. Gdyby żył, pewnie miałby pozycję taką jak Paul Newman czy Clint Eastwood. Los zadecydował inaczej. Do dzisiaj ma czupurną fryzurę, zadziorne, trochę mroczne spojrzenie i romantyczną niezgodę na świat swoich 24 lat.

Mówiła o sobie: "Jestem jedną z tych dziewczyn, które znajduje się w hotelowym pokoju z pustą fiolką po środkach nasennych w ręku". Znaleziono ją wprawdzie nie w brudnym pokoju podrzędnego hoteliku, lecz w luksusowej willi, ale obok jej łóżka rzeczywiście leżały opróżnione butelki po pigułkach, jakie zażywała w chwilach przemęczenia i depresji. Było to 5 sierpnia 1962 roku.

Śmierć Marilyn Monroe była prawdziwym wstrząsem dla świata marzeń Ameryki. Z łamów prasowych posypały się oskarżenia skierowane przeciwko bezdusznemu starsystemowi, który – jak mówił Jean Cocteau – nastawiony był wyłącznie na fabrykowanie i torturowanie wielkości. Lawrence Olivier powiedział: "Hollywood jest odpowiedzialny za jej śmierć. Zrobił z niej gwiazdę, zapominając, że była człowiekiem". Winnych szukano także wśród mężczyzn, z którymi była związana. W kręgu podejrzeń znaleźli się Frank Sinatra, którego powiązania z mafią były szeroko znane, i Robert Kennedy, dla którego romans z aktoreczką stał się niewygodny. Do dzisiaj zresztą co jakiś czas w prasie ukazują się sensacyjne materiały na ten temat. Ktoś napisał: "Marilyn wyłoniła się z tajemnicy, odeszła również w tajemnicy".

Odeszła, ale został mit seksu. Do dzisiaj, gdy mowa o erotyzmie, to wszyscy mają przed oczami tę Amerykankę o dość banalnej przecież urodzie z ustami złożonymi jak do pocałunku. Publiczność zapamiętała jej twarz niepooraną zmarszczkami, przymrużone oczy, sukienkę, która unoszona wiatrem, odkrywała kształtne nogi. Nie wiem, czy młode pokolenia widzów zna jej filmy, w których – poza fantastycznymi "Skłóconymi z życiem" – wcale nie była wyzwoloną kobietą, lecz próbowała zdobyć na męża przystojnego milionera. Ale choć wielokrotnie zmieniała się moda na typy urody, sposoby noszenia się, ona nadal uchodzi za wzór kobiecości. Nawet dla tych, którzy urodzili się wtedy, gdy jej już nie było.

Zbigniew Cybulski bał się upływu czasu, jak jego bohater z filmu "Do widzenia, do jutra", który krzyczał: "Patrz na sekundnik! Widzisz jak szybko obraca się ta mała wskazówka?". Żył szybko, wiecznie rozbiegany, wiecznie w pośpiechu. Tak jak wtedy, 8 stycznia 1967 roku, gdy skakał do pędzącego pociągu i noga ześlizgnęła mu się ze stopnia.

Cybulski jest najwspanialszym mitem polskiego kina, a jednocześnie jego największym przegranym. Grając Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie" Andrzeja Wajdy, stał się symbolem pewnego pokolenia. To on w najsłynniejszej scenie polskiego kina podpalał w knajpie kieliszkiznicze za przyjaciół, którzy zginęli na wojnie. I on jako przegrany AKowiec umierał – niepotrzebny – na śmietniku historii, a razem z nim odchodził świat starych wartości. Po jego śmierci francuski krytyk Marcel Martin pisał: "Ta strata jest dla Polaków tym, czym dla Amerykanów była śmierć Jamesa Deana, a dla nas – mówiąc w kategoriach sentymentalnych – Gerarda Philipe'a".

Cybulski, przegrany w "Popiele...", sam też niósł w sobie niespełnienie. Krytycy do końca negowali jego aktorskie rzemiosło, a on, choć zagrał w 35 filmach, rozmienił swój wielki talent na drobne. Miał w dorobku role u Wajdy, Forda, Kawalerowicza, Morgensterna, Hasa, Kutza i Konwickiego, ale ciągle czekał na propozycję na miarę "Popiołu i diamentu". Może na kolejną wielką rolę w wielkim filmie Wajdy? Kiedyś, spotkawszy go na lotnisku rzucił to słynne, pełne żalu zdanie: "Jeszcze za mną zatęsknisz...". Zatęsknił. Z tęsknoty nakręcił film "Wszystko na sprzedaż".

Życie w kinie, w biegu, na walizkach, do tego wielkie pieniądze i tłumy fanów... Nie wszyscy wytrzymują takie ciśnienie. Nawet dziś kolorowe pisma pełne są plotek o kolejnych kuracjach odwykowych młodziutkiej Lindsay Lohan czy o wybrykach Britney Spears. Gwiazdy nie są w stanie utrzymać swoich związków, często nie dorastają do roli rodziców, gubią się w zbyt lekkim życiu. A kiedy wracają do domów nad oceanem, nierzadko opada je samotność. Rozumieją to coraz lepiej i może dlatego panuje ostatnio wśród nich moda na rodzenie i adopcję dzieci. A czasem i tak przegrywają.

Historia kina pełna jest tych, którzy odchodzą bardzo wcześnie – od zrujnowanej gwiazdki niemego kina Jean Harlow do 26-letniego Brada Renfro – bohatera "Klienta", który też przed dwoma dniami umarł z przedawkowania narkotyków.

Ale jako legendy zostają tylko ci, którzy najpełniej oddawali niepokoje swojego czasu, budzili najgorętsze emocje. Im wczesne odejście ze sceny pomaga utrzymać legendę. Wiedziała o tym Greta Garbo, która sama się wycofała z życia publicznego. Chciała zostać w pamięci widzów jako niedościgniona piękność. Zaszyła się w swoim apartamencie, nie wychodziła niemal z domu, a gdy się już na to decydowała, zawsze wkładała wielkie, czarne okulary.

Dziś wiele aktorek mówi, że starzenie się jest naturalne, niesie nowe wyzwania, nowe przeżycia. Meryl Streep rozkoszuje się rolami dojrzałych kobiet, Jeanne Moreau gra najpiękniejsze babcie świata. Ale czy Greta Garbo zostałaby w naszej pamięci jako piękna i dumna królowa Krystyna, gdybyśmy mieli przed oczami jej zmarszczki?

Valentino, Dean, Monroe, dla Polaków Cybulski stali się mitami XX wieku. Czy Heath Ledger zdążył sobie zasłużyć na miejsce wśród legend masowej wyobraźni? Czy kowboj, który nie umie wyrzec się siebie i swojego uczucia, mówi coś o naszych własnych niespełnieniach i tęsknotach? Czy niepokój i bezsenne noce Ledgera oddają nasze własne lęki? Czas pokaże, czy jego legenda się obroni.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą