Cena „historycznego kompromisu”

Fatalne rządy socjalistów na Węgrzech nie byłyby możliwe, gdyby nie poparcie liberalnych elit Budapesztu, które za wszelką cenę nie chcą rozliczeń z minionym systemem

Aktualizacja: 16.02.2008 07:51 Publikacja: 16.02.2008 01:22

Cena „historycznego kompromisu”

Foto: AP

W jednej z kamienic Budapesztu, niedaleko dworca kolejowego Nyugati, mieści się siedziba fundacji „Nie lękajcie się“. Jej sekretarz dr Peter Magyar mówi, że zainspirowała go działalność polskiego KOR, który w 1976 r. pomagał represjonowanym robotnikom. Nie ukrywa też, że nazwa instytucji nawiązuje do głośnego zawołania Jana Pawła II inaugurującego jego pontyfikat. – Wierzymy, że na Węgrzech 17 lat po zmianie ustroju nikt nie powinien się bać, nawet jeżeli nie zgadza się z ideologią rządu – mówi Magyar.

Fundacja, która powstała w kwietniu ub. r., postanowiła nieść pomoc ofiarom brutalnych akcji policyjnych z jesieni 2006 r. Doszło do nich podczas antyrządowych demonstracji wywołanych ujawnieniem publicznych kłamstw premiera Ferenca Gyurcsanya. Na zamkniętym posiedzeniu Partii Socjalistycznej szef rządu przyznał, że lewica celowo mówiła nieprawdę o rzeczywistym stanie państwa, by wygrać wybory. „Kłamaliśmy przez ostatnie półtora roku. (…) Nie mieliśmy wyboru, bo spieprzyliśmy gospodarkę, i to nie tylko trochę, ale bardzo. (…) Nie znajdziecie ani jednego znaczącego posunięcia, z którego moglibyśmy być dumni“ – mówił Gyurcsany, który w swej wypowiedzi aż trzy razy nazwał Węgry „tym kurewskim krajem“.

Ujawnienie taśm z nagraniami premiera spowodowało wybuch społecznego niezadowolenia. Podczas demonstracji, na skutek użycia przez policję kauczukowych kul, cztery osoby straciły wzrok, a kilkunastu ludzi zostało ciężko okaleczonych. Wielu do dziś nie odzyskało zdrowia. Niektórzy stracili przez to pracę i środki na utrzymanie.

Jedną z ofiar, którym pomaga fundacja, jest 37-letni Attila Csorba, od urodzenia widzący tylko na jedno oko. 23 października 2006 r., kiedy wracał z wiecu Fideszu, został z odległości 15 metrów trafiony kauczukową kulą wystrzeloną przez policjanta. Mimo kilku operacji stracił wzrok.

Inna jest historia Laszlo Kisa, 37-letniego pastora protestanckiego i nauczyciela z Bekescsaby. 23 października chciał się przedostać z placu Blaha Lujza w kierunku Budy, gdy ranił go w głowę pocisk kauczukowy. Kis przez trzy dni leżał w szpitalu w śpiączce. Przeżył, lecz kula uszkodziła mu centrum mowy w mózgu. W efekcie stracił pracę jako nauczyciel w szkole, a jako pastor nie jest w stanie głosić kazań.

Takich jak Csorba czy Kis, którzy na skutek odniesionych ran utracili pracę i możliwość zarobkowania, jest znacznie więcej. Prokuratura zaniechała śledztwa w ich sprawie, ponieważ nie można było ustalić tożsamości strzelających policjantów, którzy nie nosili numerów identyfikacyjnych. Ofiarami zaopiekowała się fundacja, która udziela im pomocy finansowej oraz zamierza wspierać podczas procesów w sądach. W jej władzach znalazły się takie autorytety społeczne, jak m.in. dr Ference Madl – żona byłego prezydenta Węgier, czy dr Maria Schmidt – dyrektor Muzeum Terroru w Budapeszcie.

Czy porównanie z KOR jest jednak zasadne, skoro żyjemy w roku 2008, a nie w 1976, natomiast Węgry należą do Unii Europejskiej, a nie do Układu Warszawskiego? Pytany o to pastor Zoltan Balog, szef parlamentarnej komisji praw człowieka, odpowiada, że na Węgrzech pod rządami Ferenca Gyurcsanya następuje recydywa komunizmu, która niestety przejawia się w deptaniu praw człowieka i brutalności aparatu represji. Balog powołuje się na ekspertyzę przeprowadzoną na zlecenie niezależnego Stowarzyszenia Wolności Praw, która nie pozostawia wątpliwości: policja użyła kauczukowych kul bezprawnie, gdyż nie zezwala na to ustawa z 2002 r. Jego zdaniem owa recydywa komunizmu sięga jednak znacznie głębiej i przejawia się w zawłaszczaniu państwa przez jedno środowisko. Mogło dojść do tego tylko dlatego, że na Węgrzech nie nastąpiło rzeczywiste rozliczenie się z minionym systemem.

Podobnie uważa historyk dr Iván Bertényi: – Już samo to, jakich kandydatów na premiera wysuwali postkomuniści, mówi wiele o kondycji naszego życia publicznego. Po wyborach 1994 r. na czele rządu stanął Gyula Horn, który w 1956 r. jako członek komunistycznych formacji bezpieczeństwa tłumił powstanie narodowe, a później jeszcze głośno mówił, że nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. W 2002 r. premierem został Péter Medgyessy, który okazał się agentem komunistycznej bezpieki i nie widział w tym nic nagannego. Teraz szefem gabinetu jest Ferenc Gyurcsány, który przed 1989 r. był jednym z przywódców komunistycznej młodzieżówki KISZ, a w latach prywatyzacji zdobył majątek, dzięki któremu stał się jednym z najbogatszych Węgrów.

Socjalistyczna prasa pisze, że przyczyną sukcesów formacji postkomunistycznej jest jej fachowość i sprawność, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Fakty zdają się jednak mówić co innego. Kiedy w 2002 r. konserwatywny Fidesz oddawał władzę, Węgry były ekonomicznym liderem Europy Środkowej, dziś mają najgorsze wskaźniki gospodarcze spośród wszystkich państw naszego kontynentu. Deficyt budżetowy wzrósł z 2,3 proc. w 2000 r. do 9,2 proc. w 2006 r. i jest najwyższy w całej Unii Europejskiej. Oznacza to pogwałcenie norm unijnych, które dopuszczają deficyt na poziomie 3 proc. Zadłużenie państwa od 2001 r. wzrosło niemal dwukrotnie i wynosi już ponad 70 mld dol. Wysokość długu publicznego poszybowała do 66 proc. PKB, co stanowi kolejne przekroczenie norm UE. Pod rządami socjalistów Węgry nie wykorzystały też korzystnej koniunktury gospodarczej w Europie – o ile w 2002 r. wzrost PKB wynosił 4,4 proc., o tyle w 2007 r. zaledwie 1,5 proc.

Ta sytuacja przekłada się na nastroje społeczne. Ostatnie badania Eurobarometru wykazały, że Węgrzy są najbardziej pesymistycznie nastawionym narodem w Europie. Aż 65 proc. obywateli uważa, że państwo zmierza w złym kierunku. Tylko 15 proc. z nich wierzy, że sytuacja może się poprawić, a 50 proc. nie wierzy w to w ogóle. Trzy razy więcej Węgrów ufa Unii Europejskiej niż własnemu rządowi. Premier Gyurcsany za ten stan obwinia opozycję: – Węgry nie rozwijają się, ponieważ opozycja nie chce współpracować. Największą przeszkodą dla nas jest zła atmosfera, która nie pozwala nam zająć się prawdziwymi problemami kraju.

W wyborach parlamentarnych w 2002 i 2006 r. ani socjaliści, ani prawica (czyli Fidesz pod wodzą Viktora Orbana) nie zdobyli tylu głosów, by móc samodzielnie przejąć władzę. Każda z tych partii potrzebowała do rządzenia współkoalicjanta. Dwukrotnie rolę języczka u wagi odegrał Związek Wolnych Demokratów, który wybrał postkomunistów zamiast antykomunistów. Podobnie postąpił zresztą już w 1994 r., gdy wszedł do rządu Gyuli Horna.

Dla wielu było to poważne zaskoczenie, gdyż wolni demokraci od swego powstania w 1988 roku prezentowali się jako ugrupowanie antykomunistyczne. Założyli je działacze lewicy laickiej wewnątrz opozycji demokratycznej, przedstawiciele budapeszteńskiej inteligencji oraz spora grupa wyznawców sekty o nazwie Zgromadzenie Wiary (Hit Gyülekezete). W czasie pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w 1990 r. Związek Wolnych Demokratów zajął drugie miejsce z 23 proc. głosów, ale nie wszedł do koalicji rządowej, na czele której stanęło prawicowe Węgierskie Forum Demokratyczne (42 proc.). Po kolejnych wyborach, w 1994 r., wolni demokraci stworzyli rząd wspólnie z partią socjalistyczną, chociaż ta ostatnia nie potrzebowała koalicjanta, gdyż samodzielnie uzyskała 54-procentowe poparcie.

Komentatorzy podkreślają, że sojusz między postkomunistami a lewicą laicką zaistniał już dużo wcześniej, jednak formalnie został ogłoszony dopiero w 1994 r. Dlaczego jednak antykomunistycznym dysydentom bliżej było do byłych komunistów niż do niedawnych sprzymierzeńców z demokratycznej opozycji? Dlaczego już na początku 1990 r. główny ideolog Związku Wolnych Demokratów János Kis stwierdził, że nie ma sensu atakowanie dawnej nomenklatury komunistycznej, gdyż teraz najważniejszym oponentem pozostaje prawica?

Zdaniem politologa Lásęló Gyuli Tótha punktem zwrotnym był spór o ustawę lustracyjną: „Całkowite ujawnienie przeszłości dotknęłoby nadzwyczaj boleśnie wiele znanych, cieszących się powszechnym szacunkiem, osób uważanych od dawna za przedstawicieli opozycji, które dawniej również były komunistami i z powodów materialnych lub w imię przekonań donosiły na innych albo w innej formie współpracowali z komunistycznymi organami przemocy. Możliwość okazania się winnym wzbudziła najpierw nerwowość, a później nienawiść do każdego dążenia mającego na celu poznanie i całkowite ujawnienie przeszłości. Wtedy to antykomunizm został zastąpiony niewymierną nienawiścią do politycznej prawicy: wrogiem numer jeden stała się każda odmiana poglądów obywatelsko-narodowo-konserwatywno-chrześcijańskich, równolegle z tym w centrum życia politycznego znalazło się przyspieszenie solidarnościowego ruchu przeciwko nieistniejącemu faszyzmowi“.

W sporze o lustrację Związek Wolnych Demokratów zajął inne stanowisko niż pozostałe partie wywodzące się z opozycji antykomunistycznej. Jeden z posłów tego ugrupowania, Imre Mécs, krytykując w parlamencie projekt ustawy lustracyjnej, powiedział: „Jak wiadomo, dosyć spora liczba redaktorów Węgierskiego Radia, Węgierskiej Telewizji i Węgierskiej Agencji Prasowej pracowała dla wydziału trzeciego [wydział służby bezpieczeństwa zajmujący się działalnością wrogą wobec ustroju socjalistycznego – red.]. Republika zostałaby pozbawiona zbyt wielu wykształconych i doświadczonych redaktorów, gdyby ten punkt został prawnie zatwierdzony“.

Inny czołowy przedstawiciel Związku Wolnych Demokratów Miklós Szabó w głośnym artykule „Spisek potępieńców“, zamieszczonym na łamach „Népszabadság“ w 1990 r., pisał: „Liczba inteligentów pochodzenia żydowskiego w zawodzie dziennikarza jest rzeczywiście wyższa niż procent ludności pochodzenia żydowskiego w całej populacji Węgrów. Odłóżmy jednak na bok kapitulanckie tłumaczenie i nie próbujmy dowodzić, że te proporcje „nie są takie jaskrawe“. Patrząc na obecną sytuację, należy stwierdzić, że kraj dysponuje świetnie przygotowanym, otwartym na demokrację środowiskiem dziennikarskim. Jakakolwiek czystka czy zmiana warty w tym obszarze oznaczałaby tylko obniżenie poziomu i mogłaby spowodować polityczne szkody. Sprawą o zasadniczym znaczeniu dla rozwijającej się demokracji jest odwaga. Musi ona twardo walczyć i nie dopuszczać do jakichkolwiek przejawów antysemityzmu“.

Reprezentant wolnych demokratów sugerował więc wprost, że każdy, kto próbuje dokonać lustracji w mediach publicznych i usunąć stamtąd agentów komunistycznej bezpieki, jest antysemitą.

W takiej atmosferze we wrześniu 1991 r. powstała Karta Demokratyczna – inicjatywa, która przygotowała grunt pod przyszłą koalicję wolnych demokratów z socjalistami. Nawiązywała ona do przedwojennej idei frontów ludowych, a jej głównym hasłem była walka z odradzającym się rzekomo faszyzmem. W tej walce z „brunatną zarazą“ obowiązywała zasada „nie ma wroga na lewicy“.

Co ciekawe, jedyną formacją, która otwarcie głosiła wtedy poglądy antysemickie, była niewielka grupa zwolenników pisarza Istvana Csurki. Dokonali oni rozłamu w prawicowym Węgierskim Forum Demokratycznym i stworzyli własną Partię Sprawiedliwości i Życia. W 1993 r. Csurka został zdemaskowany jako wieloletni (od 1957 r.) agent komunistycznej bezpieki.

Skupieni w Karcie postkomuniści i wolni demokraci ogłosili w 1991 r. składający się z 17 punktów manifest. Każdy z punktów zaczynał się od słów: „Demokracja nastąpi, gdy...“. W ten sposób sygnatariusze sugerowali, że pod rządami prawicowego premiera Antalla nie ma demokracji.

Podczas antyfaszystowskich wieców Karty wolni demokraci maszerowali ramię w ramię z postkomunistami. Przedstawiciel tych ostatnich Iván Vitányi mówił wprost: „Te dwa ruchy polityczne stanowią w zasadzie jedność. Różnice są naturalnie duże, jednakże pewna wspólnota istnieje“. Jaka to wspólnota? Vitányi wyjaśniał: „Wszyscy razem wychowaliśmy się w jednym przedszkolu“. W ten sposób nawiązywał do tego, że wielu przedstawicieli wolnych demokratów wywodziło się z rodzin komunistycznych.

Podczas „walki z faszyzmem“ wprowadzono do języka publicznego sporą dawkę emocji. Sympatyzujący z wolnymi demokratami Mihály Kornis pisał w 1993 r. na łamach „Beszéle“: „Oni nas szczerze nienawidzą. Natomiast my, liberałowie, nie jesteśmy w stanie wypowiedzieć tego, co według mnie naprawdę odczuwamy, mianowicie, że my o wiele bardziej nienawidzimy was niż wy nas“.

Wojna o lustrację została przez opozycję antykomunistyczną przegrana. Sprawa nierozliczonej przeszłości ciągnie się jednak do dziś. W styczniu br. sąd w Budapeszcie skazał na 520 dni więzienia historyka Krisztiana Ungvariego, który z archiwów dawnej bezpieki wyniósł skopiowaną listę agentów i umieścił ją w Internecie. Wśród Węgrów szok wywołało wiele umieszczonych tam nazwisk, np. byłego prymasa Laszlo Paskaia czy znanego reżysera Istvana Szabo. Większość mediów stanęła jednak nie po stronie skazanego historyka, lecz sądu.

Taka postawa wiąże się z innym brzemiennym w skutki wydarzeniem, czyli „wojną o media“ na początku transformacji. Otóż jeszcze przed pierwszymi wolnymi wyborami w 1990 r. nastąpiła masowa wyprzedaż przez władzę komunistyczną po zaniżonej cenie większości tytułów prasowych. Ich właścicielem stawał się kapitał zagraniczny, który podpisywał klauzulę, że „zachowa całą kadrę kierowniczą dzienników i bez jej zgody nie zwolni nikogo z zespołu redakcyjnego“. To spowodowało, że komunistyczne elity medialne zapewniły sobie dominujący wpływ na rynku prasowym także po upadku systemu. Prasoznawcy obliczają, że 80 proc. prasy węgierskiej znalazło się pod kontrolą inwestorów zagranicznych, natomiast pozostałe tytuły zostały zdominowane przez holdingi związane z postkomunistyczną nomenklaturą, jak Dunaholding czy Postbank.

Nic więc dziwnego, że większość gazet krytykowała prawicowe rządy Antalla i Orbana, chwaliła zaś lewicowe gabinety Horna, Medgyessyego i Gyurcsanya. Podobna sytuacja panowała w publicznym radiu i telewizji. Kiedy w 1990 r. pierwszy od dziesięcioleci niekomunistyczny premier Węgier József Antall wygłaszał exposé, telewizja państwowa przerwała transmisję z parlamentu i zaczęła relację z meczu piłkarskiego. Ówczesny prezes telewizji, rekomendowany przez Związek Wolnych Demokratów Elemér Hankiss, tłumaczył, że działał w interesie obywateli, których bardziej interesuje futbol niż polityka. Jego decyzja nie wywołała żadnego oburzenia w mediach, które potraktowały całe zdarzenie jak oczywistość. Zdaniem wielu politologów to właśnie hegemonia w środkach masowego przekazu pozwoliła postkomunistom aż na trzykrotne zdobycie władzy w wyborach. Jedyne media, które pozwalają sobie na krytykę lewicowych rządów, to niszowa stacja kablowa (Hir TV), powstałe niedawno radio (Lanchid), dwa dzienniki („Magyar Nemzet“ i „Magyar Hirlap“) i jeden tygodnik („Heti Valasz“).

W pozostałych mediach brylują politycy lewicy, którzy uprawiają propagandę sukcesu, opozycja natomiast zapraszana jest do nich rzadko. Nie natkniemy się w nich na żadne informacje o ofiarach policyjnych akcji z 2006 r. Ukazują się tam natomiast analizy, zgodnie z którymi odpowiedzialność za kryzys państwa ponoszą Viktor Orban i jego Fidesz, choć stracił on władzę sześć lat temu.

Sukces socjalistów byłby niemożliwy nie tylko bez poparcia mediów, lecz także bez wsparcia dużej części inteligencji, zwłaszcza budapeszteńskiej, która odgrywa w kraju poważną rolę opiniotwórczą. Jej reprezentantem jest zaś w dużej mierze Związek Wolnych Demokratów.

Pastor Zoltan Balog martwi się, że coś niedobrego dzieje się z tym środowiskiem: – Kiedy wolni demokraci powstawali w 1988 r., odwoływali się do etosu inteligencji i do tradycji demokratycznej. Etos ten zakładał niezgodę na kłamstwo w życiu publicznym i na stosowanie przemocy wobec niewinnych. Później jednak poparli postkomunistów i swego poparcia nie cofnęli nawet wtedy, gdy okazało się, że lewicowy rząd prowadził politykę opartą na kłamstwach. W imię czego zdradzili ideały demokratycznej inteligencji?

W jednej z kamienic Budapesztu, niedaleko dworca kolejowego Nyugati, mieści się siedziba fundacji „Nie lękajcie się“. Jej sekretarz dr Peter Magyar mówi, że zainspirowała go działalność polskiego KOR, który w 1976 r. pomagał represjonowanym robotnikom. Nie ukrywa też, że nazwa instytucji nawiązuje do głośnego zawołania Jana Pawła II inaugurującego jego pontyfikat. – Wierzymy, że na Węgrzech 17 lat po zmianie ustroju nikt nie powinien się bać, nawet jeżeli nie zgadza się z ideologią rządu – mówi Magyar.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą