Potosi to miasto w Boliwii, położone na wysokości prawie 4 tys. metrów, dziś pogrążone w nędzy i beznadziei. Przed czterema wiekami było mekką poszukiwaczy złota i srebra z Europy. Kruszce wydobywane w tamtejszych kopalniach stały się źródłem potęgi, a potem upadku miasta.
W 1970 roku Izraelczyk Ron Havilio, wówczas 20-latek, pojechał do Potosi ze swoją żoną Jacqueline w podróż poślubną. 29 lat później powrócił tam w towarzystwie nie tylko żony, ale również trzech dorosłych córek. Owocem dwóch wypraw jest czterogodzinny film, jeden z najbardziej poruszających dokumentów ostatnich lat – „Potosi: czas podróży”.
Z reżyserem i jego żoną spotykam się w Krakowie w knajpie nieopodal Rynku. To już ich kolejna wizyta w mieście, które kojarzy im się – jak mówi Ron – z jego rodzinną Jerozolimą. Pytam, dlaczego zrobił film, który wywiera wrażenie przede wszystkim swoim głębokim smutkiem. – Smutek jest częścią mnie i w 1970 roku, gdy po raz pierwszy byliśmy w Potosi, był przejmujący.
– Jeśli skonfrontujesz się ze swoim smutkiem w takim miejscu jak Potosi, to wychodzisz z niego jeszcze bardziej wzmocniony, oczyszczony w pewnym sensie – włącza się Jacqueline.
W filmie nie ma szczęśliwych ludzi, nie ma w nim ekscytacji nowymi odkryciami, nie ma zachwytu nad nowymi barwami, zapachami, miejscami. Są stare i nowsze fotografie, zmęczone twarze, puste przestrzenie, obrazy nędzy i pracy ponad ludzki wysiłek. To zaprzeczenie stereotypu podróży rodem z „National Geographic”.