Terapia z miastem w tle

Jeśli skonfrontujesz się ze swoim smutkiem w takim miejscu jak Potosi, to wychodzisz z niego jeszcze bardziej wzmocniony

Aktualizacja: 12.05.2008 16:29 Publikacja: 10.05.2008 00:41

Terapia z miastem w tle

Foto: Gutek Film

Potosi to miasto w Boliwii, położone na wysokości prawie 4 tys. metrów, dziś pogrążone w nędzy i beznadziei. Przed czterema wiekami było mekką poszukiwaczy złota i srebra z Europy. Kruszce wydobywane w tamtejszych kopalniach stały się źródłem potęgi, a potem upadku miasta.

W 1970 roku Izraelczyk Ron Havilio, wówczas 20-latek, pojechał do Potosi ze swoją żoną Jacqueline w podróż poślubną. 29 lat później powrócił tam w towarzystwie nie tylko żony, ale również trzech dorosłych córek. Owocem dwóch wypraw jest czterogodzinny film, jeden z najbardziej poruszających dokumentów ostatnich lat – „Potosi: czas podróży”.

Z reżyserem i jego żoną spotykam się w Krakowie w knajpie nieopodal Rynku. To już ich kolejna wizyta w mieście, które kojarzy im się – jak mówi Ron – z jego rodzinną Jerozolimą. Pytam, dlaczego zrobił film, który wywiera wrażenie przede wszystkim swoim głębokim smutkiem. – Smutek jest częścią mnie i w 1970 roku, gdy po raz pierwszy byliśmy w Potosi, był przejmujący.

– Jeśli skonfrontujesz się ze swoim smutkiem w takim miejscu jak Potosi, to wychodzisz z niego jeszcze bardziej wzmocniony, oczyszczony w pewnym sensie – włącza się Jacqueline.

W filmie nie ma szczęśliwych ludzi, nie ma w nim ekscytacji nowymi odkryciami, nie ma zachwytu nad nowymi barwami, zapachami, miejscami. Są stare i nowsze fotografie, zmęczone twarze, puste przestrzenie, obrazy nędzy i pracy ponad ludzki wysiłek. To zaprzeczenie stereotypu podróży rodem z „National Geographic”.

– Takie było założenie – przyznaje Jacqueline. – Do Potosi nie jedzie się po to, by podziwiać piękno krajobrazu. Pojechaliśmy tam, żeby spotkać ludzi, którzy żyją poza obszarem tego rodzaju szczęścia, o jakim pisze się w naszych gazetach i opowiada w naszych telewizjach.

Na zdjęciach z 1970 roku widać dystans dzielący reżysera od miejscowych, zresztą Havilio pracował wówczas dużo z teleobiektywem i Indianie często nie wiedzieli, że ich fotografował. W 1999 roku, podczas drugiej podróży – jak mówi – więcej z nimi rozmawiał. W pewnym sensie ten film jest również rejestracją prób zbliżenia do drugiego człowieka. – W Buenos Aires, gdzie zaczyna się nasza podróż, nie spotykamy się z nikim poza rodziną. W drodze do Boliwii także nikogo nie spotykamy. Dopiero po przekroczeniu granicy zaczynamy rozmawiać – początkowo z dziećmi, potem z dorosłymi. Coś się zaczyna otwierać. Potem w kopalniach nawiązujemy dialog z górnikami. Ten dialog jest trudny, rwany, czasem nieudany. Dopiero na koniec udaje nam się porozumieć z miejscowymi.

– Czy ten brak pełnego porozumienia z ludźmi, których obrałeś sobie na temat, uważasz za wadę filmu? – pytam Rona Havilio.

– Ty mi powiedz. Film jest dla mnie odbiciem rzeczywistości. Gdy jako widz odkrywasz pęknięcie na powierzchni tej rzeczywistości, to może ono być błędem albo zaletą. Mam nadzieję, że dzięki pęknięciom w naszym filmie odkrywasz pewną prawdę, dochodzisz do jakiegoś opisu kondycji ludzkiej, do którego możesz odnieść własne doświadczenie. Takie pęknięcia są w dziele sztuki potrzebne, bo inaczej wychodzą po prostu ładne obrazki.

W jednej ze scen Yael, córka reżysera, zadaje ojcu pytanie: dlaczego Potosi? Dlaczego akurat to zapomniane przez Boga i ludzi miejsce, skoro w setkach innych ludzie cierpią nie mniej?

– Po pierwsze dlatego, że tam spotkałem nędzę i cierpienie po raz pierwszy w życiu – mówi Ron. – To moje osobiste wprowadzenie do ludzkiego bólu. A po drugie, Potosi to coś więcej niż po prostu zwykłe biedne miasto. To jest metafora upadku imperium Inków – pamiętajmy, że to miejsce przed kilkuset laty było centrum cywilizacji, opływało w bogactwo i dostatki. Potosi jest w istocie symbolem kolonialnego okrucieństwa i jego skutków. W 1970 roku po powrocie z Potosi namalowałem obraz przedstawiający górników w tamtejszych kopalniach i okazało się, że te wynędzniałe postacie przypominają Żydów w obozach koncentracyjnych. Dla mnie Potosi jest podobnym symbolem ludzkiego wyzysku jak Auschwitz jest symbolem Zagłady.

Jestem zaskoczony tego typu porównaniem, ale Holokaust powraca w tym filmie często, na początku w historii matki Jacqueline, potem w śnie córki Yael, który stanowi jeden z centralnych punktów filmu. Ron Havilio mówi o wspólnocie poczucia straty, która według niego łączyła mieszkańców Potosi i jego własną żydowską rodzinę: – Gdy po raz pierwszy dotarłem do Potosi, warunki, w jakich pracowali ci górnicy, w jakich cierpieli, kojarzyły mi się z Shoah. Oczywiście miałem wtedy 20 lat i niewiele o tym wiedziałem, ale gdy patrzyłem na twarze tamtych ludzi, twarze wycieńczone, bez nadziei, twarze ludzi powoli umierających w kopalniach, to miałem skojarzenie z cierpieniami Żydów.

Ron nie godzi się jednak na zaliczanie filmu do gatunku dokumentu politycznego. – Nigdy nie chciałem, by ten film był oglądany jako manifest lewicy, zwłaszcza skrajnej. Nie uważam się za część tego typu ruchu, nie chcę w swoich filmach świata, w którym od razu wiadomo, kto jest dobry, a kto zły.

Ale czy można zrobić film o upadku bez odniesień politycznych? – pytam. – I czy w ogóle można być artystą apolitycznym, będąc Izraelczykiem?– Nie można. Ale artysta nie powinien być częścią jakiegoś politycznego ruchu.

Czym w takim razie jest ten film? Gdy zwracam uwagę, że „Potosi” nie jest w zasadzie dokumentem o mieście, tylko filmem o rodzinie Havilio, Ron uśmiecha się: Od samego początku chodziło mi o zrobienie filmu z udziałem rodziny. Ta praca wysysa z ciebie całą energię, do tego stopnia, że czasem zachowanie sensownego życia rodzinnego jest dla filmowca niemożliwe. Dlatego to miało być nasze wspólne doświadczenie. Zastanawiałem się początkowo, po co zabieram córki do tego miejsca. Miałem nawet koszmary senne z tym związane. Ale ja nigdy nie chciałem zrobić „miłego” filmu, nie interesuje mnie fasada.

Havilio nie oponuje, gdy nazywam „Potosi“ filmem typu home movie, jakich dziś codziennie powstają tysiące. – Oczywiście. Tak jak miliony ludzi na całym świecie pojechaliśmy w podróż z kamerą i robiliśmy filmową rejestrację tej podróży. Jest takie słowo hebrajskie tikun. To słowo oznacza coś w rodzaju naprawy, ale to jest bardzo skomplikowany koncept, obecny nawet w kabale, chodzi o pozbieranie rzeczy, które się rozpadają. I dla nas praca nad tym filmem to był właśnie tikun, taka rodzinna terapia przez film. Ale mam nadzieję, że nasz film różni się od innych home movies tym, że ta historia jest przeznaczona nie tylko dla nas, że nie jest wsobna.

Zwracam im uwagę, że prawie nikt z obecnych mieszkańców Potosi nie rozpoznawał się na pokazywanych im zdjęciach sprzed 29 lat, nawet gdy dla widza oczywiste było, kto widnieje na fotografii. Wygląda to tak, jakby nie chcieli pamiętać o swojej przeszłości, jakby celowo wypierali ją ze świadomości. – Myślę, że część ludzi po prostu nie chciała się z nami dzielić tymi wspomnieniami, nie chciała wracać do przeszłości – być może ze względu na brak zaufania do nas.

– To chyba naturalne – dodaje Jacqueline. – Trzy, cztery lata po jakimś wydarzeniu czasem nie potrafimy się rozpoznać. Również fizycznie. Zapominamy siebie.

Rozmawiamy o jednym z najbardziej znaczących aspektów tego filmu, który opowiada w istocie o niemożności oswojenia czasu przeszłego, o nieudanych próbach zrozumienia samego siebie sprzed lat. Pytam Rona i Jacqueline, dlaczego podczas podróży poślubnej w 1970 roku właściwie nie fotografowali się wzajemnie.

– Byliśmy w stanie szoku, to, co widzieliśmy, miało w sobie tak ogromną moc, że nie patrzyliśmy na siebie, tylko na świat, który był dla nas jakimś dziwnym „laboratorium przetrwania”. A po drugie, byliśmy tak w sobie zakochani, że nie przyszło nam do głowy, by patrzeć na siebie oddzielnie. Byliśmy jedną osobą. A po co fotografować siebie samego? Wiem, że teraz jest taki czas, gdy wszyscy robią sobie samym zdjęcia, mamy czas wszechogarniającego narcyzmu, ale my tak nie myśleliśmy.Pytam, jak ten film zmienił rodzinę Havilio. – Jesteśmy bliżej siebie. Cała piątka. Gdy robiliśmy ten film osiem lat temu, przeżywaliśmy kryzys. Potem pracowaliśmy nad nim kolejne pięć lat i bardzo się zbliżyliśmy.– Dzięki temu filmowi jesteśmy dla siebie lepsi – dodaje Jacqueline.

Potosi to miasto w Boliwii, położone na wysokości prawie 4 tys. metrów, dziś pogrążone w nędzy i beznadziei. Przed czterema wiekami było mekką poszukiwaczy złota i srebra z Europy. Kruszce wydobywane w tamtejszych kopalniach stały się źródłem potęgi, a potem upadku miasta.

W 1970 roku Izraelczyk Ron Havilio, wówczas 20-latek, pojechał do Potosi ze swoją żoną Jacqueline w podróż poślubną. 29 lat później powrócił tam w towarzystwie nie tylko żony, ale również trzech dorosłych córek. Owocem dwóch wypraw jest czterogodzinny film, jeden z najbardziej poruszających dokumentów ostatnich lat – „Potosi: czas podróży”.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy