Pan mnie wybawił i dał przebaczenie

Do Zbroszy Dużej powróciła historia. Zburzyła dumę z przeszłości. Ksiądz wybaczył. Ale to może gorzej? Bo przyjąć przebaczenie to przyznać się. – Widzi pani, on jest teraz wywyższony, a my zhańbieni – tłumaczy mieszkanka wsi

Aktualizacja: 05.07.2008 01:19 Publikacja: 05.07.2008 01:18

Pan mnie wybawił i dał przebaczenie

Foto: Rzeczpospolita

Jadąc trasą Warszawa – Radom łatwo przeoczyć drogowskaz „Zbrosza D. – 4 km”. Dalej droga też jest słabo oznakowana, chociaż to żadna przeszkoda w porównaniu z tym, jakie trudności musieli pokonać dziennikarze zachodni, gdy trzydzieści lat temu, brnąc w błocie polnych dróg, szukali wsi i ks. Czesława Sadłowskiego. Albo gdy w maju 1969 roku prymas Stefan Wyszyński musiał zawrócić do Warszawy, bo wszystkie drogi do Zbroszy obstawiły patrole milicji.

Były lata, że milicjanci stali na rogatkach wsi dzień i noc, nie pozwalając wjechać tu nikomu, kto nie był zameldowany. Zbrosza Duża, do której prowadzi dziś asfalt, leży jednak bardziej na uboczu niż w latach 60. i 70., gdy mieszkańcy walczyli o prawo budowy kościoła i później, gdy tworzyli w podziemiu Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej.

Wtedy Zbrosza z ks. Sadłowskim była w centrum uwagi władz kościelnych – walecznego księdza wspierał sam prymas Wyszyński – i partyjnych, które na najwyższych szczeblach zastanawiały się, jak go uciszyć. O Zbroszy Dużej mówiło Radio Wolna Europa, pisały zachodnie media.

Wiosną 2008 roku Zbrosza Duża ma kolor biały. Jak całe Grójeckie, gdy kwitną tu sady. W latach 70. „jabłkowe zagłębie” Polski nie sięgało aż tak daleko. Dzisiaj po wyglądzie budynków w części tylko zadbanych i okazałych łatwo zgadnąć, dla kogo z mieszkańców ogrodnictwo staje się głównym zajęciem. Ale wieś jest tak samo liczna: kilkadziesiąt domów i około 200 osób. Są wśród nich bohaterowie tamtych wydarzeń. Starsi o 30 – 40 lat, podobnie jak ich proboszcz.

Po raz pierwszy historia wtargnęła do Zbroszy Dużej 7 sierpnia 2007 roku. W gazecie powiatu grójeckiego „Okolica” ukazał się fragment książki historyka Grzegorza Łeszczyńskiego „Początki parafii w Zbroszy Dużej (1969 – 1974)”. Cały nakład gazety – 10 tysięcy egzemplarzy – rozszedł się na pniu. Na stronie internetowej padł rekord: 40 tysięcy wejść w ciągu miesiąca. Mieszkańcy Grójecczyzny czytali o ciemniejszej stronie wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. Dowiedzieli się o tych, którzy według informacji Służby Bezpieczeństwa przechowywanych dzisiaj w archiwach IPN nie byli lojalni wobec księdza i miejscowej wspólnoty, gdy ta walczyła o budowę kościoła.

Proboszcz ks. Czesław Sadłowski nie był zaskoczony. Swoje akta czytał wcześniej.

– Już osiem lat temu z delegatury IPN w Radomiu otrzymałem informację, że odnaleziono dokumenty MSW na mój temat. W 2005 roku wystąpiłem o wgląd do mojej teczki.

Ma jej kserokopię na plebanii. Dwadzieścia tomów akt z 1969 – 1985. 9000 stron A4!

– Zaglądam do tego czasem, ale nie bardzo mogę czytać, bo potem nie jestem w stanie się pozbierać. I naszą rozmowę też odchoruję – wyznaje niespodziewanie drobny, szczupły jak 40 lat temu. Siedzimy na plebanii, którą postawił za kościołem. – Wszystko wraca jak na filmie, wszystkie wydarzenia. Jest opisanych wiele szczegółów, nieprawdziwych oskarżeń, anonimy wysłane do kurii. Ja wtedy działałem, a okazuje się, że inni pisali. O niektórych osobach wiedziałem, bo ludzie wtedy ostrzegali, mówili, żeby uważać na pewne osoby. Ale niektóre nazwiska są dla mnie zaskoczeniem.

Te 9000 stron dokumentów to dowód absurdalności systemu, który w imię wyimaginowanej koncepcji laickiego państwa zabraniał mieszkańcom wybudować we wsi kościół, bo do najbliższego w Jasieńcu mieli dziewięć kilometrów. Systemu, który tępił wszelkie niezależne struktury budowane przez ludzi w obronie przed niesprawiedliwością rządzących, jak Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej. To dokumentacja metod działania Służby Bezpieczeństwa, która dla osiągnięcia celów wyznaczonych przez władze polityczne inwigilowała, łamała sumienia ludzi, tworzyła sieć donosicieli. Według ustaleń historyków IPN w aktach ks. Sadłowskiego wytworzonych przez byłe MSW przewijają się nazwiska 123 informatorów, agentów oraz funkcjonariuszy SB aż po szefów IV Departamentu MSW.

To są bzdury – Maria Chmielewska jest wyraźnie wzburzona. Ta sześćdzięsieciokilkuletnia była sklepowa jest jedną z kilku osób wymienionych w książce Łyszczyńskiego z imienia i nazwiska jako tajni współpracownicy SB. Z dokumentów bezpieki wynika, że została zwerbowana w 1970 roku jako TW „Jurek”. – Może się ktoś podszył pode mnie? Przecież oni jak mieli jedno słowo, to dopisywali resztę, to, co chcieli. Oni mnie jedenaście razy wzywali na przesłuchania. Jak psy biegali po wsi.Oni – w relacji Chmielewskiej – to milicja. Przez tydzień po ukazaniu się arykułu nie mogła się pozbierać.

– Myślałam, że sobie coś zrobię. Ale koleżanki dzwoniły, uspokajały. Poszłam do księdza. Powiedział: „Niech pani sobie z tego nic nie robi”.Maria Chmielewska jest oburzona, bo „te, co prały, gotowały księdzu, to są wymienione, ale te, co naprawdę donosili, to ich tam nie ma”.

Do domu państwa G., który od plebanii dzieli kilkaset metrów, gazetę „Okolica” przywiozła z gminy Jasieniec zapłakana córka. – Nie mnie oceniać – mówi po kilku miesiącach i rozmowach z ojcem drobna dwudziestoparolatka. – Młodzi ludzie myślą, że to realne, co opisane w książce, ale jak było – nie wiem.

– Nie byłem żadnym agentem – wzrusza ramionami Ryszard G., dziś sześćdziesięciokilkulatek, dawniej – według materiałów SB – TW „Wierzba”. Z żoną delikatnie wypraszają z pokoju wnuczkę. – Tu, w tym domu, ksiądz uczył dzieci religii – mówi jakby na usprawiedliwienie. – Ciągali nas na przesłuchania, łapali za słówka. Szykanowali, pięciu chłopów z tego powodu ze wsi jednego roku siedziało.

Ryszard G. nie rozmawiał z księdzem o tym, co przeczytał w gazecie. W ogóle mało mówi. Ale żona nadrabia za siebie i za męża.

– Przeprosiłam księdza, jeżeli mąż coś za dużo powiedział – przyznaje. – Ja bardzo cenię naszego proboszcza. On chciał zawsze dla nas dobrze.

Ks. Sadłowski przyjechał do Zbroszy Dużej z Jasieńca w 1968 roku. Był pełen młodzieńczo-duszpasterskiego zapału. Miał 30 lat, rok wcześniej przyjął święcenia kapłańskie. Od razu przystąpił do starań o budowę kościoła. Władze zgody nie dawały, więc po domach uczył dzieci religii i odprawiał msze św. Wiosną 1969 roku mieszkańcy urządzili kaplicę w oborze, którą poświęcił sam prymas Wyszyński. Dwa miesiące później milicja otoczyła wieś i siłą rozebrała kaplicę, a w budynku urządziła magazyn sprzętu rolniczego. Ks. Sadłowski był nieustannie inwigilowany i szykanowany. Na przesłuchania się nie stawiał, ale i tak kolegia wymierzały mu wysokie grzywny za odprawianie mszy św. w domach, na polach, podwórkach, w stodołach. Dla władz były to „nielegalne zgromadzenia”. Raz nawet sąd wymierzył mu karę trzech miesięcy więzienia za wyświetlanie filmów religijnych. Ostrzegany przez mieszkańców uciekał przed milicją przez okna, parkany, w kobiecym przebraniu. Walka o budowę kościoła łączyła, cementowała więź mieszkańców z ich. Przynajmniej tak się wówczas wydawało.

– Tak było, z tym że nie wszyscy wtedy stali za księdzem murem – opowiada Anna Dzikołowska z sąsiedniego Pelinowa, jedna z grona najwierniejszych. – Nawet okoliczni księża byli mu przeciwni. Jeden z nich mówił mi, że nie wie, czy zdąży za to odpokutować.

W ruchach wspartej na lasce Anny Dzikołowskiej nie ma nic z dawnej energicznej gospodyni, która pełniła wielogodzinne dyżury w obronie kolejnych prowizorycznych kaplic, w styczniu 1970 roku przed sądem w Grójcu manifestowała z kilkuset osobami w obronie księdza, pukała z prośbą o pomoc do drzwi zachodnich ambasad. Dzisiaj nie jest w stanie nawet pójść do kościoła, o powstanie którego przez lata walczyła. Broniła też kolejnej prowizorycznej kaplicy-namiotu, którą milicja zniszczyła w Zbroszy w marcu 1972 roku. Sprzęt liturgiczny z monstrancją funkcjonariusze wrzucili na żuka i wywieźli do Jasieńca. Kilkanaście kobiet zostało poturbowanych. Prymas grzmiał w katedrze warszawskiej w Wielki Czwartek: „Dotychczas takiej zniewagi Chrystusa Eucharystycznego w naszej ojczyźnie nie było”. Po tych zajściach, o których rozpisywały się zachodnie media, władze w 1973 roku dały wreszcie zgodę na budowę kościoła. Zbrosza Duża wygrała. Rok później prymas poświęcił kościół. Dzisiaj jego czerwona wieża góruje nad wsią. Jest symbolem tej dumnej, walczącej Zbroszy opisywanej w podręcznikach historii PRL.

– Okres, kiedy nie było kościoła ani plebanii, kiedy byłem nieustannie w drodze, wśród ludzi, był najpiękniejszy w mojej pracy duszpasterskiej – ożywia się ks. Sadłowski. – Nie miałem domu, nie miałem kościoła, chodziłem po domach z jedną walizką. U ludzi jadłem, nocowałem. Była wspólnota stołu i modlitwy. Być blisko ludzi – w tym tkwi siła duszpasterstwa.

Ale gdy w lutym 2006 roku, na długo przed ukazaniem się książki Łyszczyńskiego, zaprosił parafian na spotkanie z historykiem oraz szefem delegatury IPN w Radomiu Marcinem Krzysztofikiem o wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat opisanych w materiałach MSW, prawie wszyscy mieszkańcy Zbroszy wyszli z kościoła po niedzielnej sumie. Zostały trzy osoby, goście z sąsiednich parafii i prelegenci.

Po raz drugi historia wtargnęła do Zbroszy Dużej 28 sierpnia 2007 roku. Trzy tygodnie po wydrukowaniu w „Okolicy” fragmentu książki Łyszczyńskiego. Tym razem to redaktor naczelny gazety Roman Świstak opublikował artykuł o materiałach MSW ze sprawy tzw. operacyjnego rozpracowania ks. Sadłowskiego o kryptonimie „Dobrodziej”, prowadzonej w związku z utworzeniem w Zbroszy Dużej Komitetu Samoobrony Ziemi Grójeckiej.

– Kiedy starałem się o budowę kościoła, chłopi otworzyli przede mną domy i stodoły, dali miejsce, bym mógł odprawiać mszę. Gdy zaczęli bronić się przed niesprawiedliwością władz, udostępniłem im kościół na spotkania – proboszcz uważał to za naturalne. – Powstanie komitetu było dla partii bardziej bolesne niż budowa kościoła, bo chodziło o władzę, którą partia zaczynała tracić.

Prawda jest taka, że bez pomocy księdza i jego kontaktów Komitet Samoobrony Ziemi Grójeckiej ani by nie powstał, ani nie rozwinął działalności. Członkowie podziemnego KSZG upominali się nie tylko o sprawy rolnicze. Żądali np. wypuszczenia osób represjonowanych podczas wydarzeń Czerwca „76 w pobliskim Radomiu. Na spotkania Uniwersytetu Ludowego, który powstał w tym samym czasie, przyjeżdżali, klucząc i gubiąc po drodze esbeckie „ogony”, działacze KOR – Jacek Kuroń, Mirosław Chojecki, Wiesław Kęcik, Zbigniew Romaszewski.

– Nie wszystko było takie piękne, jak się wówczas wydawało – mówi Roman Świstak. – 90 procent z mieszkańców Zbroszy było lojalnych, w niektórych przypadkach trudno o jednoznaczną ocenę, ale byli też zwykli donosiciele.

Ksiądz dopiero niedawno znalazł wytłumaczenie pewnych wydarzeń sprzed lat. W 1983 roku, gdy „nieznani sprawcy” podpalili plebanię, dziwił się, skąd wiedzieli, że za drzwiami od strony ogrodu, pod które podłożyli ogień, stoi butla gazowa. W dokumentach SB znalazł szczegółowy plan swojego mieszkania narysowany przez jednego z miejscowych informatorów.

– Kiedyś, w nocy z 31 stycznia na 1 lutego 1980 roku drukowaliśmy ulotki na poddaszu zakrystii, gdy weszła milicja. Zabrali powielacz, ulotki, papier, książki. Zatrzymali mnie na kilka godzin. Teraz już wiem, że wizyta zaufanego członka Komitetu z Radomia nie była przypadkowa – ksiądz opowiada spokojnie, bez emocji.

Ten „zaufany” człowiek, zajmujący wysokie miejsce w strukturach KOR, w materiałach SB był tajnym współpracownikiem o pseudonimie Boniecki.Kolejne numery „Okolicy” przynosiły nowe artykuły redaktora Świstaka. I chociaż nie było w nich nazwisk, opis wydarzeń jednoznacznie wskazywał osoby.

– Jasne, że nie donosiłem – sołtys Jerzy Górski mówi niechętnie. – Może się czasem coś za dużo powiedziało, jak wzywali na przesłuchania do Jasieńca czy Radomia, ale agentem nie byłem.

Sołtys – jak wówczas, gdy według esbeckich materiałów był TW o pseudonimie Grzegorz – mieszka z księdzem płot w pot. Trudno się nie widywać. Tym bardziej że od kilkudziesięciu lat Górski jest grabarzem. – Ksiądz nic nie mówi, ja też nie mówię – kwituje sprawę wzruszeniem ramion.

Mirosław Macierzyński w 1978 roku zakładał z księdzem Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Grójeckiej. Dzisiaj z nim nie rozmawia. Do kościoła przestał chodzić jakieś kilka lat temu, akurat wtedy, gdy pojawiły się pierwsze informacje o materiałach IPN. Figuruje w nich jako tajny współpracownik „Jesion”.

– Zrobili ze mnie donosiciela – żali się.

– A był nim pan?

– Nie byłem. A księdza nie poważam, bo on wcale nie jest taki szlachetny.Więcej nie powie. Górski narzeka, że od ubiegłego roku, gdy „Okolica” zaczęła drukować teksty o materiałach SB, we wsi popsuła się atmosfera. Jedni na drugich patrzą kosym okiem. Odczuł to na sobie. Po raz pierwszy od 30 lat były dwie tury wyborów na sołtysa. Ale wygrał.

– Przychodził do redakcji dwa razy. Mówił, by nie pisać, bo to dawno już było, więc po co – Roman Świstak wspomina w redakcji w Grójcu wizyty sołtysa Zbroszy. Szef „Okolicy” odebrał także telefon z pretensjami od krewnej osoby wymienionej w artykułach. – W książce pisać to co innego, mówiła, kto to czyta, ale po co w gazetach?

Ks. Sadłowski wśród osób, o których rozszyfrowanie poprosił IPN, nie znalazł nazwiska osiemnastolatka, który kiedyś przyjechał do niego strapiony. – Pytał, co robić. Popełnił jakieś drobne wykroczenie. Milicja obiecała anulować karę, ale w zamian za donoszenie na księdza. Powiedziałem mu: jak uważasz, tak zrobisz. Dałem wolną rękę. I wiedział, co zrobić. Podziwiałem go, że miał odwagę mi o tym powiedzieć.

Powinni księdza przeprosić. Nie publicznie, ale osobiście – Anna Dzikołowska nie ma wątpliwości.

Ale przeprosić to znaczy przyznać się. Kilka miesięcy temu, w niedzielę podczas sumy, w czasie przeznaczonym na ogłoszenia ks. Sadłowski uspokoił parafian. Powiedział, że takimi metodami, jak niektórzy jego zwalczali, on z nikim walczyć nie będzie.

– Dużo myślałem o tym, jaką postawę mam przyjąć – wyznaje. – Wiedziałem, żemuszę przebaczyć. To znaczy powinienem – poprawia się. – Dlatego, że jestem chrześcijaninem i sam potrzebuję przebaczenia. Że wszyscy jesteśmy słabi i że jestem posłany do ludzi nie po to, by z nimi walczyć, ale walczyć o ludzi – wylicza argumenty, które analizował setki razy.

Czy tak samo myślał w chwili, gdy zobaczył wśród donosicieli nazwiska osób, którym ufał? Kiedy czytał pisane przez nich własnoręcznie donosy?– Pan mnie wybawił

– ksiądz mówi o źródle przebaczenia. Przyznaje, że nie było ono szybkim procesem. Wiele godzin spędził na kolanach – na modlitwie, medytacji. W sumie trwało to kilka lat. – W 2006 roku spędziłem tygodniowy urlop w Pradze. Spotkałem biskupa Dominika Duka, który w latach 70. pracował w ukryciu, potem siedział w więzieniu z Havlem. Rozmawiałem z siostrami zakonnymi i księżmi, którzy przeszli przez komunistyczne piekło.

Widziałem miejsca, gdzie potajemnie odprawiali msze. Oni się cieszyli, że w tych warunkach mogli pracować. Widziałem, jak są mocni. To mi pomogło.

Wrócił z Pragi wolny. Wybaczył. „Człowiek odzyskuje wolność wewnętrzną, gdy przebacza i zapomina. A komuż z nas wolność nie jest droga?” – pisał kardynał Stefan Wyszyński w 1956 roku do księdza, który wyrzucał sobie, że kiedy siedział w więzieniu, za dużo powiedział śledczym o prymasie.

Ks. Sadłowski wybaczył, co nie znaczy, że odrzucił lustrację. Nadal jest jej zwolennikiem.

– Ludzką rzeczą jest błądzić, ale ludzką też oczekiwać satysfakcji moralnej. Jakiegoś zadośćuczynienia.

Oczekuje go od państwa, które kiedyś wyrządziło mu tyle zła – są możliwe różne formy, np. przywileje emerytalne – nie zaś od parafian.

– Ze strony ludzi doznałem w tamtych latach także wiele miłości. Gdyby tego nie było, gdybym nie miał w nich oparcia, to szybko bym stąd poszedł, machnął na wszystko ręką. Ale wiem, że tu jest moje miejsce. I wiem, że ludzie są zadowoleni, bo mają tutaj kościół.

Niektórzy z bohaterów wydarzeń sprzed 30 – 40 lat po ludzku wstydzą się, choć publicznie nie przyznają do niczego. Czy przebaczenie księdza jest zbyt wielkie na ich ramiona?

– Widzi pani, on jest teraz wywyższony, a my zhańbieni – Stanisława Wójcik, u której w oborze w 1969 roku milicja zniszczyła kaplicę, zna wieś na wylot.

Ks. Sadłowski w tym roku kończy 70 lat. W przyszłym roku prawdopodobnie przejdzie na emeryturę. Ale tu zostanie. W budynku obok plebanii przygotował już dla siebie mieszkanie. Z widokiem na kościół.

Jadąc trasą Warszawa – Radom łatwo przeoczyć drogowskaz „Zbrosza D. – 4 km”. Dalej droga też jest słabo oznakowana, chociaż to żadna przeszkoda w porównaniu z tym, jakie trudności musieli pokonać dziennikarze zachodni, gdy trzydzieści lat temu, brnąc w błocie polnych dróg, szukali wsi i ks. Czesława Sadłowskiego. Albo gdy w maju 1969 roku prymas Stefan Wyszyński musiał zawrócić do Warszawy, bo wszystkie drogi do Zbroszy obstawiły patrole milicji.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Materiał Promocyjny
Bolączki inwestorów – od kadr po zamówienia
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy