Tego właśnie mamy o sobie nie wiedzieć

Polacy mają wierzyć, że to nie zwykli ludzie obalili komunizm, lecz garstka opozycjonistów, którym za to należy się dożywotnio rząd dusz i władza

Publikacja: 12.07.2008 02:57

Tego właśnie mamy o sobie nie wiedzieć

Foto: Rzeczpospolita

Red

Wielu komentatorów dostrzega w książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka oraz filmie „Trzech kumpli” Ewy Stankiewicz i Anny Ferens szansę na przełom w społecznej świadomości Polaków. Media zdają się prorokować wielką jakościową zmianę. Zdaniem jednych będą to zmiany na gorsze, bo Polacy załamani plamami na życiorysie Wałęsy na pewno przekreślą wszystkie („swoje”?) osiągnięcia, w tym demokrację, niepodległość i wolny rynek, i wrócą do PRL, wstępując po drodze do ZBiR (Związku Białorusi i Rosji). Pisanie rzeczy nie do końca zgodnych z posągowym wizerunkiem przywódcy „Solidarności” musi, ich zdaniem, doprowadzić do klęski III RP. A wszystko z powodu jednej książki, napisanej przez (...) historyków. W wolne miejsce proszę wstawić ulubiony epitet ze słownika Kalisza lub Niesiołowskiego.

Zdaniem drugich zmiany, jeśli w ogóle nastąpią, będą ewolucyjne, ale na pewno pozytywne. Społeczeństwo, które dotąd pasywnie funkcjonowało w świecie „kilku autorytetów” o bohaterskiej przeszłości, zacznie myśleć bardziej samodzielnie. Podejmie próbę szukania prawdziwych odpowiedzi na trudne pytania i z czasem będzie wiedziało więcej o sobie i swoich przywódcach. Nawet jeśli ta nowa wiedza będzie trudna do przyjęcia, ostatecznie okaże się twórcza. Jakkolwiek łatwiej być dzieckiem wierzącym w nieskazitelnych bohaterów, to w dojrzałym życiu taka wiara już nie wystarcza. Trzeba rozumieć mechanizmy życia społecznego, wiedzieć możliwie dużo o osobach i środowiskach sprawujących władzę czy mających wpływ na „rząd dusz”, by trafnie oceniać i mądrze wybierać.

Autorami książki i filmu są młodzi ludzie, którzy na serio potraktowali zdobycze III RP, uwierzyli, że cenzura naprawdę została zlikwidowana, a służba publiczna, dążenie do prawdy, budzenie sumień ma wartość samoistną, niekoniecznie przekładającą się na sukces i pieniądze. Paradoksalnie to właśnie oni są najlepszym dowodem sukcesu III RP, państwa demokratycznego, w którym wolni ludzie poważnie traktują swoje prawa obywatela, badacza i artysty. Jeśli nie pytają możnych tego świata, czy wolno im zadawać niewygodne pytania, to dowód, że III RP naprawdę różni się zasadniczo od PRL.

Dzisiaj odpowiedź na pytanie, czy ci młodzi naprawdę zmienią świat na lepsze, nie jest prosta. Bowiem o tym, kto skorzysta na emisji filmu i publikacji książki, będziemy wiedzieć dopiero za kilka miesięcy. Kluczem do tej przyszłości jest los IPN. Dzisiaj na pytanie, czy ustawa o IPN zostanie zmieniona, prawie wszyscy gromko odpowiadają – ależ na pewno nie! A ja, sceptyk i optymista realny, zastanawiam się, na ile możliwa jest realizacja szczególnego planu, którego sygnały są już obecne w debacie publicznej.

Większość polityków PO w trosce o swój elektorat powstrzymuje się od zapowiadania nowelizacji ustawy o IPN. Tacy zwolennicy swobód obywatelskich, jak Jarosław Gowin, Andrzej Czuma czy Antoni Mężydło, zapewne nadal będą bronić tej instytucji. Ale czy politycy PSL nie przygotują projektu stosownej nowelizacji, nie jestem już taka pewna. Dla PSL nie będzie to kosztowne, elektorat ludowców nie jest do IPN szczególnie przywiązany.

Po wyczerpującej i merytorycznej (a jakże) dyskusji rząd Tuska podda się „presji opinii publicznej”, której uruchomienie na dużą skalę nie jest trudne (przypominam bunt antylustracyjny) i oceni propozycje PSL pozytywnie. I znajdzie sposób, by zrewanżować się nie tylko PSL, lecz także jego elektoratowi. Nie lubię odgrywać roli Kasandry, po prostu dmucham na zimne.

Swojego czasu Igor Janke zaskoczony postawą przeciwników publikowania przez IPN książki o relacjach Lecha Wałęsy z SB postawił („Plus Minus” 21 – 22 czerwca) ważne pytanie: dlaczego chcecie pozbawić nas wiedzy o wspólnej bliższej i dalszej przeszłości? Przecież walczyliście o wolność, demokrację, pluralizm i prawo do prawdy w życiu publicznym, a dzisiaj domagacie się rezygnacji z ich praktykowania. Czego jeszcze mam nie wiedzieć? – pytał Igor Janke profesora Andrzeja Friszkego.

Poszukajmy odpowiedzi na to pytanie w książce Cenckiewicza i Gontarczyka oraz filmie „Trzech kumpli”. Co takiego zawiera książka IPN, że uznano ją za „poważne zagrożenie”? Czy znakomity film o Pyjasie, Wildsteinie i Maleszce także niesie podobne niebezpieczeństwo?

Książka pozwala lepiej zrozumieć koleje losu Lecha Wałęsy. Poznajemy go w grudniu 1970 roku, gdy pomimo młodego wieku jest członkiem stoczniowego Komitetu Strajkowego aktywnie uczestniczącym w wydarzeniach na terenie Stoczni Gdańskiej, pod gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR i pod Komendą Wojewódzką MO. W tamtych czasach wymagało to nie lada odwagi i obywatelskiej postawy. Z dokumentów SB wynika, że Wałęsa, idąc na czele protestującego tłumu pod gmachy KW PZPR i KW MO, wchodził do środka, by negocjować „pokojowe” rozwiązanie sytuacji. Młody robotnik, po szkole zawodowej, poszukujący rozwiązania beznadziejnej w gruncie rzeczy sytuacji, to moim zdaniem dowód talentu przywódczego, silnej wiary w siebie i sporej naiwności. Wierzyć w 1970 roku, że komunistyczna władza da się przekonać i zrezygnuje z przemocy pod wpływem kogoś tak bardzo bez znaczenia – było to zachowaniem bardzo młodzieńczym, ale na swój sposób niezwykłym.

Co doprowadziło Wałęsę do rozmów z funkcjonariuszami SB, nie wiemy. Jednak autorzy przekonali mnie, że Lech Wałęsa co najmniej dwa lata był TW „Bolkiem”. Z dokumentów wynika, że w tym samym okresie, czując się dość bezpiecznie, krytykował na zebraniach kierownictwo stoczni. Ale nie po to, by robić w stoczni karierę. Nie słuchał ostrzeżeń funkcjonariuszy SB i został za krytyczne wystąpienie na związkowym zebraniu wyrzucony z pracy w kwietniu 1976 roku.

Gdy SB próbowała wznowić kontakty z Lechem Wałęsą, ten okazał się „arogancki wobec naszego pracownika” i oświadczył, „że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać”, więc w tym samym 1976 roku „wyeliminowano go z czynnej sieci agenturalnej”. Wyrzucony z pracy i wyrejestrowany z sieci na własne życzenie – to w tamtych latach miało wartość. Tym bardziej że Wałęsa nie wycofał się, szukał kontaktów w Wolnych Związkach Zawodowych. Jego wypowiedzi, na podstawie których komentatorzy budują dowody potwierdzające współpracę z SB, są dla mnie znakiem czegoś innego, „delikatnego” dawania do zrozumienia kolegom, że nie wszystko w jego grudniowej przeszłości było w porządku. Przecież nie mógł w 1978 roku powiedzieć: przepraszam, donosiłem, jestem byłym agentem, ale chcę działać. Nikt by mu nie zaufał. Mam wrażenie, że poczucie winy sprawiało, że „dawał do zrozumienia”, że nie jest „bohaterem” Grudnia 1970.

Książka Cenckiewicza i Gontarczyka pokazuje także, że w latach 80., nawet jeśli Wałęsa grał z SB, to grał w drużynie „Solidarności”. Nie zawsze lojalnie wobec swoich współpracowników, często sprytnie, ale skutecznie, bo grał w imieniu setek tysięcy Polaków, o których dzisiaj mówi, że ich nie było. Dokumenty świadczą, że w tej sprawie się myli. Z wielu zapisów jego wystąpień w 1980/1981 roku, także w latach stanu wojennego i z „tajnych” rozmów z władzą jasno wynika, że znał społeczne nastroje i miał pełną świadomość, że „musi” być z nimi w zgodzie, by przewodzić. Był samotny, jak każdy lider, ale był liderem wielomilionowego ruchu, bez którego niczego by „nie ugrał”.

Gdy w 1982 roku SB podrzuciła Annie Walentynowicz i Markowi Mądrzejewskiemu kopie doniesień TW „Bolka” i pokwitowania odbioru pieniędzy, by zdyskredytować Wałęsę, nie dali się sprowokować. Walentynowicz podarła kserokopie, bo jak zanotowała, „to prowokacja... nie wolno nam teraz sprzymierzać się z wrogiem”.

Dlaczego więc książka IPN wywołała aż takie zamieszanie i opór? Może dlatego, że jest nie tylko przyczynkiem do biografii Lecha Wałęsy, lecz także kroniką wydarzeń z lat 1970, 1977, 1980/1981 i późniejszych, zapisaną przez funkcjonariuszy SB. Pokazuje, że legenda o nielicznej garstce opozycjonistów jest nie do końca prawdziwa. Nie dlatego, że w opozycji lat 70. były tysiące Polaków, bo tak oczywiście nie było. Jednak sukces opozycji byłby niemożliwy, gdyby nie stało za nią (widać to w raportach pisanych po rozmowach z TW „Bolkiem”) aktywne społeczeństwo. Liderzy nie byli doskonali, elity opozycji myliły się w swoich decyzjach, zdrajcy donosili, a mimo to i oni, i popierające ich tysiące, a nawet miliony zwolenników poradzili sobie z sytuacją bez wyjścia. Wspólnie mają na swoim koncie zdobycze Sierpnia, NSZZ „Solidarność” i obalenie komunizmu. To wielki sukces Polaków.

Mam wrażenie, że to tej właśnie wiedzy nie mamy prawa posiadać. Mogłoby się nam przewrócić w głowie od tego sukcesu. A przecież w świadomości europejskiej opinii publicznej to Gorbaczow, Niemcy i Czesi zdemontowali komunizm w Europie. To bardzo szczególny paradoks; symbolem upadku komunizmu w Niemczech jest zburzenie berlińskiego muru, w Czechach – aksamitna rewolucja. Tamtejsze zwycięstwa uważane są za dzieło zwykłych ludzi.

W Polsce strajkowało w 1980 roku tysiące pracowników, powstał wielomilionowy niezależny związek zawodowy, a pod jego parasolem setki innych niezależnych organizacji i stowarzyszeń. Po wprowadzeniu stanu wojennego kolejne tysiące rozproszonych, ale wspólnie działających w solidarnościowym podziemiu ludzi podtrzymywało nadzieję i wiarę w nieuchronność zmian. Jednak w odróżnieniu od Niemców i Czechów tylko Polacy mają wierzyć, że komunizm obaliła „garstka opozycjonistów”, którym za to należy się dożywotnio rząd dusz i władza.

Ledwie kilka osób, Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Leszek Balcerowicz, Lech Wałęsa, mają prawo do pełnienia roli symbolu, bo samotnie, bez społecznego wsparcia odzyskali dla marnego, biernego społeczeństwa zarówno wolność i niepodległość, jak i obecność w strukturach NATO oraz UE.

Czy taki sposób myślenia to przypadek, szczególna intelektualna ułomność elit? Nic podobnego, to racjonalne działanie zawężające grono osób uprawnionych dzięki opozycyjnej działalności do uczestnictwa w szeroko rozumianej władzy (pojmowanej jako zdolność do wpływania na zachowania innych) i decydowania o tym, kto zasłużył sobie na kooptację do tego elitarnego grona.

Demokracja, oczywiście, ma swoje prawa, ale grono, z którego możemy wybierać, powinno być uprzednio zatwierdzone przez najwyższe autorytety. Pozostali mogą zostać co najwyżej populistami i zdobyć poparcie wyborców w granicach maksimum 10 – 15 proc. Do realnej władzy w państwie, mediach, gospodarce i oczywiście – w służbach specjalnych – prawa mieć nie powinni. Wciąż obowiązująca wizja polskich przemian zbudowana jest na trzech aksjomatach:

1. grono osób zasłużonych dla demokracji i wolności jest bardzo nieliczne

2. tylko członkowie tego grona mają moralne prawo kooptacji nowych osób, decydując, które są wystarczająco zasłużone

3. kooptacja może obejmować zasłużonych reformatorów z PZPR, fachowców ze służb specjalnych, ale nie jest wskazane poszerzanie tego kręgu o osoby z „solidarnościowego” podziemia, ponieważ są one nieprofesjonalne a poza tym niewiarygodne. (patrz pkt 1).

Innymi słowy, odpowiedź na pytanie Igora Jankego brzmi: nie powinniśmy wiedzieć wszystkiego tego, co pozwala poszerzyć krąg ludzi uprawnionych dzięki swoim różnym zasługom do uczestnictwa w życiu publicznym, w strukturach władzy, w procesie podejmowania ważnych dla Polski decyzji.

Wiedza o ludziach zaangażowanych w walkę o niepodległość pomogłaby wyborcom samodzielnie, bez pomocy autorytetów, oceniać kandydatów do władzy i równie samodzielnie wybierać swoich przedstawicieli. Żeby oceniać i świadomie wybierać, trzeba wiedzieć możliwie dużo. Im więcej wiedzy o faktach, tym mniejsze możliwości manipulowania wyborcami przez pijarowców.

Postulaty zabetonowania archiwów i zapomnienia przeszłości są w gruncie rzeczy wezwaniem do utrwalenia demokracji ledwie fasadowej, w której „politycy przechodni” z partii do partii grają na teatralnej scenie polityczne poglądy, programy i podziały, ale w rzeczywistości obsługują wciąż ten sam establishment.

To on wybiera sobie najskuteczniejszą na danym etapie partię, na początku transformacji Unię Demokratyczną, Unię Wolności, potem SLD. Dzisiaj, gdy na samodzielne rządy nie ma już szans ani partia Kwaśniewskiego, ani Geremka czy Millera, rolę tę przeznaczono Platformie Obywatelskiej.

Film „Trzech kumpli” opowiada historię przyjaźni, zdrady i wierności. Ale także on wprowadza do naszej świadomości wiedzę, której w fasadowej demokracji obywatele posiadać nie powinni. Okazuje się bowiem, że niekwestionowane autorytety myliły się, opowiadając nam bajki o złamanych sercach tajnych współpracowników. Na własne oczy zobaczyliśmy, że byli wśród nich (i nadal są) ludzie identyfikujący się z prowadzącymi ich swojego czasu funkcjonariuszami SB. Oni nie mają prawa do swoich „opozycyjnych zasług”, przynależą do innego świata, który nazwałabym „esbeckim”. To świat bez norm i wartości. Kłamstwo jest w nim dokładnie tyle warte co prawda, a przyjaźń, wierność i solidarność po prostu nie istnieją.

Są w tym filmie także przykłady TW, którzy zdają się rozumieć swoją winę. Każdy przypadek może być inny. Mamy prawo do tej wiedzy, szczególnie wtedy, gdy dawni TW odgrywają dzisiaj w życiu publicznym ważne role jako politycy, dziennikarze, prawnicy, naukowcy, eksperci etc.

Ewa Stankiewicz, komentując swój własny film, przypomniała, że ok. 100 tysięcy tajnych współpracowników do dzisiaj nie odzyskało swobody, bo wciąż zależy od swoich esbeckich zwierzchników. Ma rację, ale nie do końca. Doświadczenia z lustracją pokazują, że znaczna część dawnych TW na swój sposób ceni sobie to uzależnienie, bo przyspieszyło ono ich karierę, dało poczucie bezpieczeństwa lub, co też pokazał film, na trwałe (?) zmieniło świadomość.

Przykład twórców filmu i książki pokazuje, że żadna prawda sama (jak oliwa) „na wierzch nie wypływa”. Wymaga odważnych, pracowitych twórców i badaczy, którzy na jej ujawnienie potrzebują kilku lat ciężkiej pracy. Jeśli zatrzymamy proces gromadzenia i publikowania wiedzy o naszej przeszłości, a filmom podobnym do „Trzech kumpli” będą stawiane bariery, to nasz świat stanie się Doliną Nicości z powieści Bronisława Wildsteina.

Gdy niewielkie grono osób ma nieformalny, zbudowany na swojej wyjątkowej „opozycyjnej przeszłości” monopol na ważne decyzje, poglądy i obsadę stanowisk, a konkurencyjność i pluralizm są, jak w medialnej Dolinie Nicości, pozorne, to degrengolada etyczna całego środowiska, brak profesjonalizmu i zamiana dziennikarzy w propagandystów staje się normą. Podobnie może być wszędzie, w prokuraturze, służbie zdrowia, piłce nożnej czy nauce. System polityczny zbudowany na dominacji jednego środowiska, jednego poglądu i wiecznie tych samych służb specjalnych rodem z PRL demokracją nie jest i nigdy nie będzie.

Autorka jest doktorem socjologii związanym z Polską Akademią Nauk i Politechniką Warszawską

Wielu komentatorów dostrzega w książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka oraz filmie „Trzech kumpli” Ewy Stankiewicz i Anny Ferens szansę na przełom w społecznej świadomości Polaków. Media zdają się prorokować wielką jakościową zmianę. Zdaniem jednych będą to zmiany na gorsze, bo Polacy załamani plamami na życiorysie Wałęsy na pewno przekreślą wszystkie („swoje”?) osiągnięcia, w tym demokrację, niepodległość i wolny rynek, i wrócą do PRL, wstępując po drodze do ZBiR (Związku Białorusi i Rosji). Pisanie rzeczy nie do końca zgodnych z posągowym wizerunkiem przywódcy „Solidarności” musi, ich zdaniem, doprowadzić do klęski III RP. A wszystko z powodu jednej książki, napisanej przez (...) historyków. W wolne miejsce proszę wstawić ulubiony epitet ze słownika Kalisza lub Niesiołowskiego.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy