RZ: Cieszy się pan większą popularnością za granicą niż w Polsce, twierdzi pan, że we Włoszech nazywają go „secondo Polacco", drugi, po papieżu, Polak. Czy to nie zbytnie zadufanie? W Polsce wielu uważa pana za mistrza autopromocji...
Ale nie wszyscy, niektórzy znają moją wartość. Aleksander Gudzowaty powiedział kiedyś o mnie: „Gdyby Jacek urodził się w czasach Kolumba, to Ameryka Łacińska mówiłaby po polsku”. Ale rzeczywiście, gdzie indziej docenianie własnej wartości odczytuje się zupełnie inaczej, w Polsce taka postawa razi. Nic na to nie poradzę, nie stać mnie na fałszywą skromność. Nie mam agenta od wizerunku, dlatego osobiście muszę dbać, żeby się dobrze sprzedać. Nie wystarczy czymś się zasłużyć, ktoś to musi jeszcze zauważyć i kupić. A ja mam dużo do sprzedania. A jeśli chodzi o tych, którzy wkładają moje relacje między bajki i twierdzą, że fantazjuję, tworzę podróżniczą poezję, to zapraszam ich do samotnego przepłynięcia Atlantyku łodzią ratunkową albo do przejścia Borneo od brzegu do brzegu, albo do dotarcia do bieguna zimna w temperaturze –50 st. C, albo do pokonania Sahary w temperaturze +50 stopni. Jak opuszczą cieplarniane warunki, łatwiej znajdziemy wspólny język.
Ja nie uważam, że pan konfabuluje, przeciwnie, podejrzewam, że przesadza pan w drugą stronę, w stronę szaleństwa. Chyba podobnie myślał dziennikarz z „The Guardian", skoro nazwał pański rejs łodzią przez ocean „karkołomnym wyzwaniem".
No właśnie, a przecież chodziło o to, aby nie złamać, nie skręcić karku. Nieraz krytykowano mnie za lekkomyślność i ryzykowanie życiem, a to nieprawda. Pedantycznie przygotowuję każdą wyprawę, ponadto wspomaga mnie bogaty bagaż doświadczeń, intuicja, instynkt. Dlatego nie lubię określania moich wypraw jako „szaleńcze". Komuś może się udać raz, dwa razy, ale nie więcej. Ja ciężko pracuję nad realizacją każdego projektu.
W wyprawie przez ocean zamierzałem udowodnić, że ofiara morskiej katastrofy, mając do dyspozycji tradycyjną szalupę ratunkową, może ocaleć, jeśli się nie podda. Bo moc ducha i pragnienie życia są w stanie pomóc uratować się niejednemu rozbitkowi. Nie miałem łączności ze światem zewnętrznym, nie posiadałem sekstantu, jedynie kompas. Podczas sztormu było ciężko. Nie jadłem, nie spałem, trząsłem się z zimna i ze strachu. Czułem się bardzo osamotniony, doświadczyłem lekcji głębokiej pokory.