W Pesaro był już komplet twórców nowofalowych: Forman, Bertolucci, Schorm. Z Formanem od tej pory spotykali się coraz częściej. W Nowym Jorku mieszkali w trzypokojowych apartamentach w Drake Hotel i byli wożeni limuzynami, ale równie dobrze bawili się w skromniejszych warunkach. Tam dopiero rodziła się ich nowofalowa wspólnota.
Skolimowski pracował intensywnie, tworząc na ekranie portret pokolenia. W 1966 roku nakręcił „Barierę”, rok później powstały „Ręce do góry”. To był film o stalinizmie. W czasie pijackiej libacji z okazji dziesięciolecia dyplomu grupa medyków rozliczała się z ZMP-owską przeszłością.
– Rozbestwiłem się, bo moje krytyczne spostrzeżenia na temat ówczesnego życia i sytuacji politycznej jakoś dotąd przechodziły przez cenzurę. No i skończyło się. Już w „Barierze” nie pozwolono mi zagrać Leszczyca. Znalazłem Jasia Nowickiego. Ale w „Rękach do góry” poszedłem na całego. W tekście i obrazach zacząłem piętnować ustrój.
Szczególnie rozsierdziła władzę scena ze źle zmontowanym banerem, na którym Stalin miał dwie pary oczu. W ostatniej chwili ministerstwo kazało wycofać film z Wenecji, odwołano też jego polską premierę. Dzięki wstawiennictwu Tadeusza Łomnickiego Skolimowski dostał się do Kliszki, sekretarza KC PZPR.
– W swojej naiwności sądziłem, że zwolni mój film. Nie wiedziałem, że żądanie zatrzymania „Rąk do góry” wyszło z ambasady radzieckiej. Kiedy po bezowocnej dyskusji zrezygnowany krzyknąłem: „Nie widzę dla siebie miejsca w tej kinematografii”, w odpowiedzi usłyszałem tylko: „Szerokiej drogi!”.
Wyjechał w 1969 roku Miał już za sobą wielki sukces międzynarodowy. Nakręcony przez niego w Belgii „Start” („Le Depart”) zdobył Złotego Niedźwiedzia w Berlinie.
– W Londynie Roman Polański zaproponował, żebym zrobił „Dzień na plaży”. Zacząłem już pracę, gdy okazało się, że ten temat ma zarezerwowany ktoś inny. W zamian dostałem propozycję nakręcenia dużego hollywoodzkiego filmu. Wielki budżet, setki ludzi. Nie zdawałem sobie sprawy, że ja – skromny nowofalowy reżyser – nie będę w stanie go zrobić. Cały czas byłem przeznaczony do odstrzału, wybroniła mnie tylko Claudia Cardinale.
„Przygody Gerarda” stały się dla niego udręką. Skolimowski nigdy zresztą nie polubił pracy na Zachodzie. Projekty, na których mu zależało, zwykle upadały. A duże filmy, jakie kręcił, tak naprawdę nie interesowały go.
Tylko trzy produkcje poszły mi gładko – mówi. – „Na samym dnie”, „Wrzask” i „Fucha”.
Dobrze mu się pracowało, gdy miał producentów dających mu wolność. Po „Gerardzie” wylądował w Londynie, w wynajętym mieszkaniu i usłyszał anegdotkę o człowieku, który zgubił diament w śniegu. Na motywach tej historii napisał scenariusz i zaniósł go do Judda Bernarda, producenta „Zbiega z Alcatraz”. „Wrzask” powstał dzięki Jeremy’emu Thomasowi, „Fuchę” sam współprodukował.
Ten film o polskich emigrantach w Londynie w czasie stanu wojennego jest mu zresztą szczególnie bliski.
– „Fucha” była autoterapią – mówi. – 13 grudnia 1981 roku nie słuchałem wiadomości. Mieszkałem w dzielnicy Kensington, obok parku. Kiedy 14. wyszedłem z domu, na rogu ulicy, pod hotelem, dostrzegłem grupę ludzi z walizkami. To byli Polacy, usłyszałem strzępki ich rozmów: „Co robić? Co to będzie? „. Dowiedziałem się o ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego. Mieli wracać do Polski, ale nie było komunikacji. Z hotelu ich wyrzucono, nie mieli grosza. Zaprosiłem trzydzieści kilka osób do domu i zacząłem dzwonić do znajomych Polaków. Prawie każdy godził się przyjąć do siebie jedną czy dwie osoby. Jak wyczerpała się lista moich znajomości, sięgnąłem po książkę telefoniczną i zacząłem wykręcać numery abonentów o polskich nazwiskach. Ostatni gość został u mnie. To był pan Gienio Haczkiewicz, który potem zagrał w „Fusze”. Rzuciliśmy się do telewizora. Gienio płakał, pytał: „Co oni mówią?” Zeby nie pogłębiać jego rozpaczy łagodziłem informacje. Nie mówiłem mu całej prawdy. Tak było przez kilka dni. I nagle zrozumiałem, że to temat na film. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. W przeddzień Wigilii miałem gotowy szkic scenariusza i zadzwoniłem do Jeremy’ego Ironsa. Nie znałem go, ale on się zapalił do filmu o polskich emigrantach w czasie stanu wojennego. Spytał: „Gdzie mieszkasz?” i za pół godziny był u mnie. Postawiłem na stole litr wódki. Ja raczej piję wino, on też, ale wtedy ciągnęliśmy tę wódkę dzielnie. Po godzinie zadzwonił do agenta: „Robię film ze Skolimowskim...”. Potem długo słuchał krzyków po drugiej stronie, a jak odłożył słuchawkę, stwierdził: „Chętnie bym zagrał, ale mam czas tylko do 19 stycznia. ”I wtedy stał się cud. Skolimowski w ekspresowym tempie skończył scenariusz, zdobył pieniądze z Channel 4 i od spotkanego na korcie producenta Michaela White’a, zebrał ekipę, a 2 stycznia wyjechał na plan. Skończył zdjęcia 18 stycznia. Pracował non stop, w soboty, niedziele, z zapaleniem opłucnej i 40-stopniową gorączką.
„Fucha” dostała Grand Prix w Cannes, zaś książę Karol wręczał Skolimowskiemu nagrodę za najlepszy film brytyjski 1982 roku. Po tym sukcesie reżyser postanowił wyprodukować następny obraz, z Francją i Niemcami. „Sukces jest najlepszą zemstą” zrealizował na podstawie pamiętnika swojego syna. Ale produkcja szła topornie. Firma niemiecka upadła, potrzebny był kredyt bankowy. Zaś bank zaczął się wtrącać w produkcję, a wreszcie zajął film i londyński dom reżysera.
– Wtedy postanowiłem wyjechać do Hollywood – wyznaje Skolimowski.
Twierdzi, że to już była jego filmowa droga w dół, mimo źe „Latarniowiec” zdobył nagrodę specjalną na festiwalu w Wenecji, „Wiosenne wody” znalazły się w konkursie canneńskim, „Ferdydurke” trafił do konkursu weneckiego. Współpracę z gwiazdami takimi jak Klaus Maria Brandauer czy Nastassia Kinsky wspomina jak horror.
– Może to nie są filmy skandalicznie złe, ale jak na moje standardy kiepskie – mówi samokrytycznie Skolimowski. Należy do nielicznych artystów, którzy są w stanie zdobyć się na takie wyznanie.
Szczególne miejsce w zestawie jego „rozczarowań” zajmuje „Ferdydurke”. Film ma zresztą ciekawą genezę. W 1990 roku Peter Rowly, wiceprezes amerykańskiej agencji ICM, zaproponował Skolimowskiemu siedmiocyfrowy kontrakt za adaptację książki „Before and After Edith“i reżyserię thrillera o morderstwach na tle seksualnym, dziejącego się w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku. Skolimowski zgodził się i zaczął pisać scenariusz. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że książka jest marna, a film dwuznaczny etycznie i moralnie. Postanowił się wycofać.
– Zwróciłem zaliczkę, a mój agent się wściekł. „Co chcesz robić?” – krzyczał. „Nie będę adaptował literatury klasy C” – odpowiedziałem. „To co powiesz na adaptowanie literatury klasy A? Macie w Polsce Schulza i Gombrowicza”. Nie mogłem uwierzyć, że słyszę te nazwiska w Los Angeles, z ust Amerykanina. – Schulza przeniósł już na ekran Has, ale mógłbym nakręcić „Ferdydurke” – bąknąłem.
– Więc dobrze – stwierdził Rowly. – Załatwię ci znanych aktorów, ale musisz kręcić po angielsku.“ I tak w to wsiąkłem. Już nie mogłem się wycofać.
Od początku czuł, że nie da się zrobić Gombrowicza w obcym języku. Mówi, że ten film dużo go kosztował:
– Byłem w podłym nastroju, pocieszałem się alkoholem i innymi używkami, źle się prowadziłem, moja żona zażądała rozwodu, wszystko się zaczęło sypać. „Ferdydurke” stało się dla mnie przekleństwem.
To wtedy uciekł z kina w malowanie. Zaczął mieć wystawy, sprzedawać swoje obrazy. Kupowali je m.in. Jack Nicholson, Dennis Hopper. Dobrze wypowiadał się o jego pracach Andrzej Wajda, chwalił go Julian Schnabel, który zresztą pomógł mu ustawić jedną z wystaw w Santa Monica. Pytam, jak zniósł rozłąkę z kinem. Wielu reżyserów nie wyobraża sobie przecież życia bez atmosfery planu filmowego, bez kamery, montażowni.
– Ja nie tęskniłem ani przez chwilę. Odwrotnie, ze zgrozą myślałem, że jeśli przyjdzie mi jeszcze kiedyś kręcić film, to będę musiał robić to, czego nienawidzę: wstawać wcześnie rano, obcować z dużą ekipą. A nawet gorzej – władać ludźmi, podporządkowywać ich, egzekwować własną wolę. A ja czasem nie wiem, jak od współpracowników wydobyć to, o co mi chodzi. Nie lubię się wtrącać w czyjeś ego.
Przyszedł jednak moment, gdy pomyślał, że można w kinie funkcjonować na własnych warunkach. Grając w „Eastern Promises”, pozazdrościł Davidowi Cronenbergowi jego niezależności. Pomogli mu producenci: Paulo Branco, TVP, Instytut Sztuki Filmowej.
Jego powrót do kina stał się również powrotem do kraju. – Zdałem sobie sprawę, że Polska jest jedynym miejscem, na którym choć trochę mi zależy. Bo co mnie obchodzi Ameryka? Żyłem tam, ale patrzyłem na wszystko jak przez odwróconą lornetkę. Przed moimi oczami drgał rozrośnięty mikrokosmos, w gruncie rzeczy dosyć mi obojętny. W Anglii zawsze byłem „bloody foreigner”, w Malibu – „resident alien”. Dopiero Polsce czuję na sobie jakąkolwiek odpowiedzialność.
Cieszy się sukcesami synów, którzy też mieszkają w Polsce. Jeden z nich pisze, drugi maluje, razem przymierzają się do realizacji thrillera w lynchowskim stylu. On sam też myśli o następnym filmie. Kiedy pytam, czy czuje się człowiekiem spełnionym, odpowiada: – Powinienem, ale mam nadzieję, że jeszcze coś niecoś zrobię i moje poczucie spełnienia będzie pełniejsze.