Rysopis Skolimowskiego

Jerzy Skolimowski wrócił do kina po 17 latach milczenia. Jego „Cztery noce z Anną” są piękną opowieścią o samotności, miłości i tęsknotach, które nigdy się nie spełnią

Aktualizacja: 13.09.2008 08:14 Publikacja: 13.09.2008 00:11

Rysopis Skolimowskiego

Foto: EAST NEWS

– Po premierze „Ferdydurke” zrozumiałem, że błądzę i muszę odsunąć się od kina, żeby znów odnaleźć w sobie artystę – mówi Jerzy Skolimowski. – Zająłem się malowaniem, bo w ten sposób mogłem tworzyć sztukę wyłącznie dla siebie. Wtedy nie przypuszczałem, że aż tyle czasu będę potrzebował, by odbudować swoje relacje z filmem.

17 lat to strasznie długo, w takim czasie wyrasta nowe pokolenie. Ale okazało się, że publiczność nie zapomina. Uczestniczyłam w pierwszym publicznym pokazie „Czterech nocy z Anną” w Cannes. Przed kinem Palais Stephanie stała kolejka, sala wypełniła się po brzegi.

– Czekałem na ten film – powiedział mi znajomy krytyk Emmanuel Levy z „Los Angeles Times. – Znam prawie wszystkie obrazy Skolimowskiego, kocham „Walkower”.

„Cztery noce z Anną” – zrealizowana w powolnym rytmie opowieść o obsesyjnej, ale pięknej miłości prostego, topornego mężczyzny do pielęgniarki – są filmem przejmującym. Autor „Rysopisu”, „Walkoweru”, „Bariery”, „Rąk do góry” czy „Fuchy” zawsze kręcił obrazy bardzo osobiste, ale – jak sam twierdzi – ten jest mu najbliższy.

– Bezsilność i niespełnienie są dziś naszym uniwersalnym, powszednim doświadczeniem – mówi. – Jesteśmy niemymi świadkami tego, co dzieje się wokół, nie umiemy się ze sobą porozumieć.

Poza polską, ma także krew francuską i rosyjską. Jego babka ze strony matki Stefania Mierzyńska, pianistka, w 1900 roku zakochała się w generale Postnikoff, komendancie rosyjskiej twierdzy w Warszawie. Pobrali się, mieli kilkoro dzieci, ale generał za tę zakazaną miłość został przez cara zdegradowany i zesłany na Sybir.

– Może zostało mi coś z dziadka, bo w filmach amerykańskich grywam głównie Rosjan – żartuje Jerzy Skolimowski.

Z kolei dziadek ze strony ojca, malarz, profesor na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, ożenił się ze swoją modelką, Francuzką.

Rodzice mieszkali w Warszawie, ale on urodził się w Łodzi, gdzie przez jakiś czas pracował ojciec inżynier dróg i mostów. Ich wojenne losy były burzliwe jak losy wielu warszawskich rodzin. W dziecięcej pamięci zostały mu kolejne mieszkania. Kiedy bomba uderzyła ich w dom przy Rozbrat, matka wygrzebywała go spod gruzów. Po tej traumie zostało mu lekkie jąkanie się. Potem rodzice przenieśli się na 3 Maja. Ale tuż obok była komenda gestapo, więc Niemcy ich wysiedlili. Znaleźli się na Ogrodowej, obok murów getta.

Pamięta ojca, jak uczył go, czterolatka, grać w szachy. I jak robił mu kogel-mogel. Z jednego jajka, bo to był wtedy wielki rarytas. Spod kredensu w kuchni patrzył łapczywie biały kot. Pamięta też nocne najścia gestapo.

– Nauczono mnie, że gdy przyjdą Niemcy, mam być słodkim dzieckiem. Żeby żandarmi nie zajrzeli pod materac w moim łóżeczku, gdzie ukryta była mała drukarenka.

Pamięta jeszcze żydowską rodzinę – matkę i dwie córki, które uciekły nocą z getta. Jego matka znalazła je w bramie i ukryła w mieszkaniu, w małej spiżarni, zastawionej kuchennym kredensem.

Ojciec, członek ZWZ-AK, zginął w obozie we Flossenbergu. Matka zajęła się organizowaniem konspiracyjnego szkolnictwa.

– Mieszkaliśmy wtedy w Otwocku, ja jej przeszkadzałem. A że byłem zagrożony chorobą płuc, oddała mnie do prewentorium. Na całe dnie jeździła do Warszawy. Czekałem więc do wieczora i uciekałem do domu. Wiedziałem, że odprowadzi mnie z powrotem, ale przynajmniej przez chwilę, kiedy szliśmy, byliśmy razem. Nie umiała mnie kochać. I ja przestałem kochać ją. Oddaliliśmy się od siebie. Po latach, kiedy potrzebowała mojej pomocy, nie umiałem przejąć się jej losem.

Po wojnie matka została attaché kulturalnym w Pradze. A on znów trafił do internatu. Co prawda – świetnego, przy słynnej szkole w Podiebradach.

– Byłem tam jedynym cudzoziemcem wśród Czechów – wspomina. – A więc stałem się celem ich ataków i kpin z polszczyzny. Cierpiałem.

W Podiebradach spotkał Havla i Formana:

– Z Vaclavem dzieliliśmy szkolną ławę. Milos był surowym szefem naszej sypialni i lubił nas walić po pyskach. W Polsce dostać w twarz to dyshonor, tam – tylko kara, przywołanie do porządku. „Dam ti par facek” – tę odzywkę słyszałem wielle razy.

Wiele lat później, gdy spotkali się na jakimś festiwalu, już jako reżyserzy, Forman wiedział, że jego dawna ofiara ma za sobą treningi bokserskie, przybrał więc na jego widok postawę obronną: „To co, teraz mi oddasz?”.

Po powrocie do Polski byłem bikiniarzem – śmieje się Skolimowski. – Nosiłem skarpetki w paski, wąskie spodnie, buty na słoninie, marynary z samodziału. Miałem na głowie plerezę. Milicja goniła nas i ścinała te plerezy maszynką do golenia. Widziało się kolegów, którzy mieli po bokach długie włosy, a pośrodku łysy pasek. Ale to bikiniarstwo też było formą protestu, próbą wyróżnienia się z szarego tłumu.

Po maturze zrobionej w Warszawie Skolimowski nie dostał się na ASP. Na egzaminie trzeba było narysować agitkę, a on zrobił sobie z tego kpinę. Zdał na uniwerek, na historię sztuki, ale miał kiepskie pochodzenie społeczne, więc też go nie przyjęli. Mógł studiować tylko na mniej obleganej etnografii.

Kochał jazz, poznał Krzysztofa Komedę. Zbliżył się do środowiska STS, wystąpił nawet w jednym z programów „Idź na spacer, alegorio”. Wydał kilka tomików wierszy i został najmłodszym członkiem Związku Literatów. W nagrodę wysłano go do Obór, do Domu Pracy Twórczej. Byli tam Andrzej Wajda i Jerzy Andrzejewski, którzy dali mu do przeczytania scenariusz filmu o młodzieży.

– Nie podobało mi się – mówi. – Kiedy powiedziałem im, że młodzi ludzie tak się nie zachowują, zaczęli mnie namawiać, żebym wymyślił inną historię. Przez noc napisałem dwadzieścia kilka stron. To już byli „Niewinni czarodzieje”. Potem tylko szlifowaliśmy dialogi, Wajda dokładał swoje pomysły wizualne.

Wajda zaproponował, żeby zagrał w tym filmie rolę boksera, a podczas zdjęć ktoś powiedział, że następnego dnia zaczynają się egzaminy w szkole filmowej. Wajda rzucił: – Powinieneś tam zdawać. Złapał więc plik rysunków, scenariusz „Niewinnych czarodziejów” i pojechał do Łodzi. Gładko przechodził przez kolejne etapy. Aż ze stu kilkudziesięciu kandydatów zostało czterech: on, Krzysztof Szmagier, Andrzej Trzos-Rastawiecki i Leszek Sobocki. Ten ostatni, malarz z Krakowa, zrezygnował ze studiów po roku.

Jeszcze w czasie egzaminów Skolimowski spotkał Polańskiego.

– Roman znał „Niewinnych czarodziejów” i zaproponował, żebyśmy razem napisali „Nóż w wodzie” – opowiada. – Miał już wówczas w głowie tę historię. Ale ona ciągnęła się przez całe wakacje. Namówiłem go, żeby zachować jedność czasu i miejsca. Rzuciliśmy wszystko na papier w trzy noce. W ciągu dnia zdawałem egzaminy, potem siadaliśmy do roboty. Były straszliwe upały, więc zawijaliśmy się w mokre prześcieradła i pracowaliśmy. Godzina snu wystarczała.

Szybko zaczął myśleć o własnych filmach. Na drugim roku reżyserii urodził się jego bohater – Andrzej Leszczyc. Na ćwiczenia „scena w dekoracjach” nakręcił rozmowę Leszczyca z kolegą, portrecistą Pikasem. Szkoła miała wówczas studio na Marysinie, wszyscy pracowali właśnie tam. On postawił stolik w plenerze, na ruchliwym skrzyżowaniu. I nagle banalna rozmowa bohaterów nabrała autentyczności. Potem konsekwentnie dorabiał kolejne scenki. Tak powstał „Rysopis”.

– Leszczyc to był herb rodziny Skolimowskich i pseudonim okupacyjny mojego ojca – mówi.

Nikt nie miał wątpliwości, że Leszczyc był jego alter ego. Sam go zresztą grał, tworząc portret pokolenia zagubionego, biernego, uciekającego od szarej rzeczywistości. Jego bohater kończył różne swoje sprawy i odjeżdżał pociągiem do wojska. W następnym filmie, „Walkowerze”, Skolimowski dalej pisał biografię inteligenta. Człowieka niedojrzałego, ciągle czegoś szukającego, zbuntowanego nadwrażliwca niedającego sobie rady z miałkością życia. Faceta, który – jak określał go w swoich wierszach – „chciał zmienić życie, a tylko poprawiał krawat”. Tym filmem o powolnym rytmie, zrealizowanym w zaledwie 29 ujęciach, wpisał się w nowofalowy nurt, który ogarnął Europę. Krytyk „Cahiers du Cinema” nazwał Skolimowskiego polskim Godardem. Rodzimi recenzenci porównywali go do Antonioniego i określali filmy pokolenia Skolimowskiego trzecim kinem.

– To nawet było zabawne, bo myśmy nie znali filmów Nowej Fali – mówi reżyser. – W szkole oglądaliśmy Wellesa, Jeana Vigo, Bressona, ale nie młodych gniewnych. Widocznie jednak coś wisiało w powietrzu, że wszyscy chcieliśmy łamać klasyczny sposób opowiadania. Forman w Czechach, we Włoszech Bertolucci i Bellocchio, w Niemczech – Schloendorff, na Węgrzech – Jancso. Mieliśmy dość „kina papy”. Ja zresztą nawet nie mógłbym go robić, bo musiałbym mieć sprzęt, dużo pieniędzy, zawodowych aktorów, precyzyjnie napisany scenariusz. A przecież improwizowałem, a budżet filmu to była jedna dobra kolacja dla kilkorga osób.

„Do utraty tchu” obejrzał dopiero później, na jakimś festiwalu. Bo w 1965 roku jego film został zaproszony do Cannes.

– To wtedy poznaliśmy się z Jackiem Nicholsonem. W Cannes dowiedziałem się też o festiwalu w Pesaro. Zadzwoniłem do Ministerstwa Kultury: nie zgodzili się na mój wyjazd. Nie miałem pieniędzy, ale wywiozłem z Polski kilka butelek wódki. Sprzedałem je i uciułałem na bilet trzeciej klasy osobowego pociągu z Cannes do Pesaro. No i zaczęło się: wynoszę na dworcu pudła z filmem, a z wagonu obok wynosi swoje Jack. Spędziliśmy kolejnych dziesięć dni razem, tak narodziła się nasza przyjaźń.

W Pesaro był już komplet twórców nowofalowych: Forman, Bertolucci, Schorm. Z Formanem od tej pory spotykali się coraz częściej. W Nowym Jorku mieszkali w trzypokojowych apartamentach w Drake Hotel i byli wożeni limuzynami, ale równie dobrze bawili się w skromniejszych warunkach. Tam dopiero rodziła się ich nowofalowa wspólnota.

Skolimowski pracował intensywnie, tworząc na ekranie portret pokolenia. W 1966 roku nakręcił „Barierę”, rok później powstały „Ręce do góry”. To był film o stalinizmie. W czasie pijackiej libacji z okazji dziesięciolecia dyplomu grupa medyków rozliczała się z ZMP-owską przeszłością.

– Rozbestwiłem się, bo moje krytyczne spostrzeżenia na temat ówczesnego życia i sytuacji politycznej jakoś dotąd przechodziły przez cenzurę. No i skończyło się. Już w „Barierze” nie pozwolono mi zagrać Leszczyca. Znalazłem Jasia Nowickiego. Ale w „Rękach do góry” poszedłem na całego. W tekście i obrazach zacząłem piętnować ustrój.

Szczególnie rozsierdziła władzę scena ze źle zmontowanym banerem, na którym Stalin miał dwie pary oczu. W ostatniej chwili ministerstwo kazało wycofać film z Wenecji, odwołano też jego polską premierę. Dzięki wstawiennictwu Tadeusza Łomnickiego Skolimowski dostał się do Kliszki, sekretarza KC PZPR.

– W swojej naiwności sądziłem, że zwolni mój film. Nie wiedziałem, że żądanie zatrzymania „Rąk do góry” wyszło z ambasady radzieckiej. Kiedy po bezowocnej dyskusji zrezygnowany krzyknąłem: „Nie widzę dla siebie miejsca w tej kinematografii”, w odpowiedzi usłyszałem tylko: „Szerokiej drogi!”.

Wyjechał w 1969 roku Miał już za sobą wielki sukces międzynarodowy. Nakręcony przez niego w Belgii „Start” („Le Depart”) zdobył Złotego Niedźwiedzia w Berlinie.

– W Londynie Roman Polański zaproponował, żebym zrobił „Dzień na plaży”. Zacząłem już pracę, gdy okazało się, że ten temat ma zarezerwowany ktoś inny. W zamian dostałem propozycję nakręcenia dużego hollywoodzkiego filmu. Wielki budżet, setki ludzi. Nie zdawałem sobie sprawy, że ja – skromny nowofalowy reżyser – nie będę w stanie go zrobić. Cały czas byłem przeznaczony do odstrzału, wybroniła mnie tylko Claudia Cardinale.

„Przygody Gerarda” stały się dla niego udręką. Skolimowski nigdy zresztą nie polubił pracy na Zachodzie. Projekty, na których mu zależało, zwykle upadały. A duże filmy, jakie kręcił, tak naprawdę nie interesowały go.

Tylko trzy produkcje poszły mi gładko – mówi. – „Na samym dnie”, „Wrzask” i „Fucha”.

Dobrze mu się pracowało, gdy miał producentów dających mu wolność. Po „Gerardzie” wylądował w Londynie, w wynajętym mieszkaniu i usłyszał anegdotkę o człowieku, który zgubił diament w śniegu. Na motywach tej historii napisał scenariusz i zaniósł go do Judda Bernarda, producenta „Zbiega z Alcatraz”. „Wrzask” powstał dzięki Jeremy’emu Thomasowi, „Fuchę” sam współprodukował.

Ten film o polskich emigrantach w Londynie w czasie stanu wojennego jest mu zresztą szczególnie bliski.

– „Fucha” była autoterapią – mówi. – 13 grudnia 1981 roku nie słuchałem wiadomości. Mieszkałem w dzielnicy Kensington, obok parku. Kiedy 14. wyszedłem z domu, na rogu ulicy, pod hotelem, dostrzegłem grupę ludzi z walizkami. To byli Polacy, usłyszałem strzępki ich rozmów: „Co robić? Co to będzie? „. Dowiedziałem się o ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego. Mieli wracać do Polski, ale nie było komunikacji. Z hotelu ich wyrzucono, nie mieli grosza. Zaprosiłem trzydzieści kilka osób do domu i zacząłem dzwonić do znajomych Polaków. Prawie każdy godził się przyjąć do siebie jedną czy dwie osoby. Jak wyczerpała się lista moich znajomości, sięgnąłem po książkę telefoniczną i zacząłem wykręcać numery abonentów o polskich nazwiskach. Ostatni gość został u mnie. To był pan Gienio Haczkiewicz, który potem zagrał w „Fusze”. Rzuciliśmy się do telewizora. Gienio płakał, pytał: „Co oni mówią?” Zeby nie pogłębiać jego rozpaczy łagodziłem informacje. Nie mówiłem mu całej prawdy. Tak było przez kilka dni. I nagle zrozumiałem, że to temat na film. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. W przeddzień Wigilii miałem gotowy szkic scenariusza i zadzwoniłem do Jeremy’ego Ironsa. Nie znałem go, ale on się zapalił do filmu o polskich emigrantach w czasie stanu wojennego. Spytał: „Gdzie mieszkasz?” i za pół godziny był u mnie. Postawiłem na stole litr wódki. Ja raczej piję wino, on też, ale wtedy ciągnęliśmy tę wódkę dzielnie. Po godzinie zadzwonił do agenta: „Robię film ze Skolimowskim...”. Potem długo słuchał krzyków po drugiej stronie, a jak odłożył słuchawkę, stwierdził: „Chętnie bym zagrał, ale mam czas tylko do 19 stycznia. ”I wtedy stał się cud. Skolimowski w ekspresowym tempie skończył scenariusz, zdobył pieniądze z Channel 4 i od spotkanego na korcie producenta Michaela White’a, zebrał ekipę, a 2 stycznia wyjechał na plan. Skończył zdjęcia 18 stycznia. Pracował non stop, w soboty, niedziele, z zapaleniem opłucnej i 40-stopniową gorączką.

„Fucha” dostała Grand Prix w Cannes, zaś książę Karol wręczał Skolimowskiemu nagrodę za najlepszy film brytyjski 1982 roku. Po tym sukcesie reżyser postanowił wyprodukować następny obraz, z Francją i Niemcami. „Sukces jest najlepszą zemstą” zrealizował na podstawie pamiętnika swojego syna. Ale produkcja szła topornie. Firma niemiecka upadła, potrzebny był kredyt bankowy. Zaś bank zaczął się wtrącać w produkcję, a wreszcie zajął film i londyński dom reżysera.

– Wtedy postanowiłem wyjechać do Hollywood – wyznaje Skolimowski.

Twierdzi, że to już była jego filmowa droga w dół, mimo źe „Latarniowiec” zdobył nagrodę specjalną na festiwalu w Wenecji, „Wiosenne wody” znalazły się w konkursie canneńskim, „Ferdydurke” trafił do konkursu weneckiego. Współpracę z gwiazdami takimi jak Klaus Maria Brandauer czy Nastassia Kinsky wspomina jak horror.

– Może to nie są filmy skandalicznie złe, ale jak na moje standardy kiepskie – mówi samokrytycznie Skolimowski. Należy do nielicznych artystów, którzy są w stanie zdobyć się na takie wyznanie.

Szczególne miejsce w zestawie jego „rozczarowań” zajmuje „Ferdydurke”. Film ma zresztą ciekawą genezę. W 1990 roku Peter Rowly, wiceprezes amerykańskiej agencji ICM, zaproponował Skolimowskiemu siedmiocyfrowy kontrakt za adaptację książki „Before and After Edith“i reżyserię thrillera o morderstwach na tle seksualnym, dziejącego się w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku. Skolimowski zgodził się i zaczął pisać scenariusz. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że książka jest marna, a film dwuznaczny etycznie i moralnie. Postanowił się wycofać.

– Zwróciłem zaliczkę, a mój agent się wściekł. „Co chcesz robić?” – krzyczał. „Nie będę adaptował literatury klasy C” – odpowiedziałem. „To co powiesz na adaptowanie literatury klasy A? Macie w Polsce Schulza i Gombrowicza”. Nie mogłem uwierzyć, że słyszę te nazwiska w Los Angeles, z ust Amerykanina. – Schulza przeniósł już na ekran Has, ale mógłbym nakręcić „Ferdydurke” – bąknąłem.

– Więc dobrze – stwierdził Rowly. – Załatwię ci znanych aktorów, ale musisz kręcić po angielsku.“ I tak w to wsiąkłem. Już nie mogłem się wycofać.

Od początku czuł, że nie da się zrobić Gombrowicza w obcym języku. Mówi, że ten film dużo go kosztował:

– Byłem w podłym nastroju, pocieszałem się alkoholem i innymi używkami, źle się prowadziłem, moja żona zażądała rozwodu, wszystko się zaczęło sypać. „Ferdydurke” stało się dla mnie przekleństwem.

To wtedy uciekł z kina w malowanie. Zaczął mieć wystawy, sprzedawać swoje obrazy. Kupowali je m.in. Jack Nicholson, Dennis Hopper. Dobrze wypowiadał się o jego pracach Andrzej Wajda, chwalił go Julian Schnabel, który zresztą pomógł mu ustawić jedną z wystaw w Santa Monica. Pytam, jak zniósł rozłąkę z kinem. Wielu reżyserów nie wyobraża sobie przecież życia bez atmosfery planu filmowego, bez kamery, montażowni.

– Ja nie tęskniłem ani przez chwilę. Odwrotnie, ze zgrozą myślałem, że jeśli przyjdzie mi jeszcze kiedyś kręcić film, to będę musiał robić to, czego nienawidzę: wstawać wcześnie rano, obcować z dużą ekipą. A nawet gorzej – władać ludźmi, podporządkowywać ich, egzekwować własną wolę. A ja czasem nie wiem, jak od współpracowników wydobyć to, o co mi chodzi. Nie lubię się wtrącać w czyjeś ego.

Przyszedł jednak moment, gdy pomyślał, że można w kinie funkcjonować na własnych warunkach. Grając w „Eastern Promises”, pozazdrościł Davidowi Cronenbergowi jego niezależności. Pomogli mu producenci: Paulo Branco, TVP, Instytut Sztuki Filmowej.

Jego powrót do kina stał się również powrotem do kraju. – Zdałem sobie sprawę, że Polska jest jedynym miejscem, na którym choć trochę mi zależy. Bo co mnie obchodzi Ameryka? Żyłem tam, ale patrzyłem na wszystko jak przez odwróconą lornetkę. Przed moimi oczami drgał rozrośnięty mikrokosmos, w gruncie rzeczy dosyć mi obojętny. W Anglii zawsze byłem „bloody foreigner”, w Malibu – „resident alien”. Dopiero Polsce czuję na sobie jakąkolwiek odpowiedzialność.

Cieszy się sukcesami synów, którzy też mieszkają w Polsce. Jeden z nich pisze, drugi maluje, razem przymierzają się do realizacji thrillera w lynchowskim stylu. On sam też myśli o następnym filmie. Kiedy pytam, czy czuje się człowiekiem spełnionym, odpowiada: – Powinienem, ale mam nadzieję, że jeszcze coś niecoś zrobię i moje poczucie spełnienia będzie pełniejsze.

– Po premierze „Ferdydurke” zrozumiałem, że błądzę i muszę odsunąć się od kina, żeby znów odnaleźć w sobie artystę – mówi Jerzy Skolimowski. – Zająłem się malowaniem, bo w ten sposób mogłem tworzyć sztukę wyłącznie dla siebie. Wtedy nie przypuszczałem, że aż tyle czasu będę potrzebował, by odbudować swoje relacje z filmem.

17 lat to strasznie długo, w takim czasie wyrasta nowe pokolenie. Ale okazało się, że publiczność nie zapomina. Uczestniczyłam w pierwszym publicznym pokazie „Czterech nocy z Anną” w Cannes. Przed kinem Palais Stephanie stała kolejka, sala wypełniła się po brzegi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Materiał Promocyjny
Fundusze Europejskie stawiają na transport intermodalny