Widać było zdziwienie na jego twarzy, ale odpowiedział: „Sława!”, i podreptał dalej.
Żadnemu Polakowi czy Żydowi nie życzyłbym spotkania z tym dobrodusznym staruszkiem oko w oko w latach 40. zeszłego wieku na Kresach.
Osobiście wolę Lwów zwyczajny, codzienny, zabiegany wokół swoich spraw, może nawet zbyt szary, nie ten odświętnie wysztafirowany w hołdzie lub dla uczczenia, bo wtedy wygląda naprawdę mało po lwowsku, gdyż coś udaje i pragnie sprawić wrażenie, a wtedy bardzo łatwo o oszustwo i przesadę. Gorączka ideologii, wiecowi fanatycy wykrzykujący w pobliżu pomnika Szewczenki z ogniem w oczach: Wełyka Ukraina od Kawkaza do Lublina!, jakoś zupełnie nie pasują do tego miasta wielu narodów, języków, kultur i religii.
Gdy przebywałem we Lwowie w 1993 roku, często skracałem sobie drogę, idąc ulicą Mickiewicza, która pięła się pod górę, od uniwersytetu w stronę św. Jura, lecz sześć lat później przeżyłem szok, ponieważ ulica Mickiewicza przestała istnieć. Była przed wojną, nawet w czasach sowieckich jakoś nikomu nie przeszkadzała. Dała jej radę dopiero niepodległa Ukraina, podobno nasz sojusznik i przyjaciel! Ale na tym nie koniec. Jej nazwę zmieniono na Listopadowego Czynu, czyli obecnie upamiętnia starcia polsko-ukraińskie z roku 1918. To niefortunna zmiana. Nieprzypadkowo mówi się na Ukrainie, że istnieje choroba lwowska. A na głębokiej prowincji bywa znacznie gorzej, przekonałem się o tym wiele razy.
Z perspektywy lwowskiej ulicy, a nie urzędowych sloganów, do znudzenia recytowanych przy różnych okazjach w bardzo wysokich gabinetach, coś takiego jak pojednanie polsko-ukraińskie po prostu nie istnieje. Oczywiście kiedyś do niego dojdzie, bo obydwa narody, wystarczy od czasu do czasu zerknąć na mapę, nie mają innego wyjścia. Lecz aby nastąpiło pojednanie, potrzebne są obydwie strony. To, co obecnie nazywamy bardzo na wyrost pojednaniem, przypomina czystą abstrakcję powstałą wyłącznie w umysłach polskiego establishmentu jako rezultat naiwności i rozbudowanego myślenia życzeniowego. Elity polskie, zresztą nie tylko w tej sprawie, lubią udawać, że rzeczywistość nie istnieje, i stale obrażają się na fakty, które podważają lub wręcz kwestionują ich sielankowe wizje.
Strona ukraińska wcale się do pojednania aż tak bardzo nie garnie. Mało tego, nasze wspólne dramatyczne dzieje są na Ukrainie nadal skrupulatnie i urzędowo fałszowane. A przecież na kłamstwach nie da się zbudować niczego trwałego.
Ale bądźmy sprawiedliwi. Na szczęście są jeszcze wiarygodni historycy ukraińscy, np. Wiktor Poliszczuk, i równie rzetelni pisarze, tacy jak Mykoła Riabczuk, autentyczni przyjaciele Polski, z którymi nie trzeba tracić czasu na spieranie się o fakty, bo oni fakty znają i szanują. Riabczuka poznałem w redakcji lubelskiego „Akcentu” kilkanaście lat temu. Ten pochodzący z Łucka pisarz i krytyk, absolwent Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. Gorkiego, założyciel kijowskiej „Krytyki” i jej redaktor naczelny, politolog i publicysta chyba płynie pod prąd potocznej ukraińskiej opinii, gdy pisze w eseju „Sarmacki ekspres albo „nasza prozachodnia orientacja”” opublikowanym w roku 2005:
„Nawet na Ukrainie Zachodniej „wyzwolonej” przez Sowietów dopiero w 1939 roku pamięć polskiej obecności została jak najstaranniej zamazana (...) Mówienie o polskości Lwowa, a tym bardziej o politycznej i – co tu dużo ukrywać – cywilizacyjnej polskości większej części Ukrainy nie było dobrze widziane. Ukraińscy nacjonaliści i rosyjscy bolszewicy byli w tej mierze zaskakująco zgodni. Podobnie jak pod względem chęci „ostatecznego” rozwiązania kwestii polskiej – czy to za pomocą pogromów UPA na Wołyniu, czy to za pomocą enkawudowskich deportacji w Galicji. Polskość była jak wstydliwa choroba, którą należy ukrywać, jak nieślubne dziecko porządnego ojca rodziny, o którym wszyscy wiedzą, ale głośno nie mówią. Była przypomnieniem jakiegoś innego, nie radzieckiego życia, jakiejś innej, nie rosyjskiej tradycji. Mimowolnie samym swoim istnieniem delegitymizowała rosyjsko-radziecką kolonizację tych terenów, a przynajmniej podawała późniejszy ukraińsko-rosyjski mezalians w poważną wątpliwość. Wykorzeniano ją wszelkimi sposobami – niszczono cmentarze, zrywano tablice z pomników, na ścianach domów zamalowywano polskie napisy, które nieustannie wyłaziły spod kiepskiej radzieckiej farby, wreszcie propagowano polonofobię, choć właściwie nie trzeba jej było głosić, bo zawsze w tych okolicach padała na podatny grunt”.
Po drugiej wojnie światowej Leopolis zmieniło się po trosze w miasto ruchome. Lwów pospiesznie spakowany do walizek i tobołków udał się na wygnanie i zamieszkał w wielu miastach i w wielu krajach, by nigdy już nie powrócić do siebie. Rozproszony, mimo upływu tylu lat przetrwał jako jedyny autentyk. Paradoksalnie, o wiele więcej Lwowa spotykam obecnie w katowickim mieszkaniu prof. Jerzego Węgierskiego niż na prospekcie Szewczenki, czyli dawnej Akademickiej, w dzisiejszym Lwowie. Zostały mury, lecz zmieniła się zawartość.
Profesor urodzony w roku 1915 we Lwowie, absolwent tamtejszej politechniki i jej asystent, wybitny znawca wszystkiego, co wiąże się z projektowaniem, budową i użytkowaniem dróg żelaznych, jest spokrewniony z gen. Kazimierzem Pułaskim, prezydentem Ignacym Mościckim i krakowskim klanem Estreicherów. Aresztowany za przynależność do AK, po wojnie dziewięć lat przesiedział w sowieckich łagrach, gdzie zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Sołżenicynem. Niezwykły portret Węgierskiego umieścił noblista w „Archipelagu Gułag”. Śladem przyjaźni są listy Sołżenicyna pisane do profesora, który w roku 1955 przyjechał do Polski i rozpoczął pracę w Politechnice Śląskiej w Gliwicach, kontynuatorce lwowskiej uczelni technicznej. Korespondencję tę udało mi się opublikować w roku 2007.
Na emeryturze profesor odkrył w sobie nową pasję: pisarstwo historyczne, i zajął się tematem mało znanym i przemilczanym całymi latami, czyli dziejami AK na Kresach, a zwłaszcza we Lwowie. Problematyce tej poświęcił kilkanaście książek. W zeszłym roku wraz z Grzegorzem Mazurem i Jerzym Skwarą opublikował dzieło monumentalne „Kronikę 2350 dni wojny i okupacji Lwowa”, gdzie dzień po dniu, tydzień po tygodniu odnotowane zostały dramatyczne zdarzenia tamtych lat.
[srodtytul]Humor batiara[/srodtytul]
Pewien znajomy lwowiak, dowiedziawszy się, że piszę tekst o jego mieście, zaczął mnie ostrzegać, abym przy okazji nie popadł w nadmierny patos. Dla zdrowia i równowagi upominał mnie po przyjacielsku: „nie zapomnij o batiarach i lwowskim humorze”.
I wtedy zacząłem się na serio zastanawiać, czy istnieje lwowskie poczucie humoru? Na pewno tak. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wystarczy przywołać monologi Tońcia i Szczepcia z Wesołej Lwowskiej Fali lub satyryczne wiersze Mariana Hemara. Na czym polega ta specyficzna odmiana humoru, dobrze chyba ilustruje scenka, której głównym bohaterem był swego czasu Franciszek Smolka.
Gdy pełnił funkcję szefa parlamentu w Wiedniu, wszystkie urlopy starał się spędzać we Lwowie, gdzie taczkami woził ziemię na sypany wówczas w mieście kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku, a był już mocno starszym panem. Kiedyś, gdy w wielkim utrudzeniu pchał taczki pod górę, zagadnął go kapitan węgierskich honwedów. Smolka miał na sobie robocze ubranie i kaszkiet na głowie, więc oficer nie rozpoznał w nim bardzo znanego polityka, postaci powszechnie lubianej i szanowanej.
– Czy wy tu stale pracujecie? – spytał z tonem współczucia i zdziwienia, że mężczyźnie w podeszłym wieku przyszło w tak ciężki sposób zarabiać na chleb.
– Nie – odparł Smolka – tylko w lecie.
– A zimą co robicie?
– Mam inne zajęcie.
– Jakie?
– Jestem prezydentem parlamentu wiedeńskiego.
[srodtytul] Zamiast epilogu[/srodtytul]
Pan Stanisław G., któremu pokazywałem Lwów w 1999 roku, w pewnym momencie przystanął i powiedział:
– Ukraina leży na Lwowie jak źle uszyty i podniszczony szynel wyfasowany z sowieckiego magazynu pospiesznie i bez przymierzania.
Szliśmy ukośną ścieżką nad Ossolineum przez wzgórze, z którego przez cały czas ma oko na miasto Cytadela. Ja unikam takich porównań, bo niczego nie wyjaśniają.
Czy przekonanie o wieczystym użytkowaniu miasta sprawia, że współczesność pragnie je ścieśnić i ograniczyć do jednej kultury i jednego języka, co zdradza zastarzały kompleks niższości? W takiej sytuacji najłatwiej wyładować agresję lub lekceważenie na tradycjach, których się nie rozumie i z tego powodu nie ceni, a które nawet potrafią wzbudzać strach. Niestety, dzień dzisiejszy, posługując się dość prymitywną metodą eliminacji tych tradycji, tak naprawdę często maniewiele wspólnego z prawdziwym duchem Leopolis.