Tylko we Lwowie

Nic w tym mieście nie jest do końca tym, na co wygląda

Publikacja: 13.09.2008 00:21

Tylko we Lwowie

Foto: Reporter

Red

Na początek weź sporo bałaku, tego specyficznego języka, za pomocą którego nie mówi się po polsku, lecz śpiewa, dodaj delikatny zapach zieleni po deszczu, prosto z parku Stryjskiego (no, w ostateczności wystarczą aromaty dawnego ogrodu Jezuickiego, naprzeciw uniwersytetu, lub te spadające na miasto z Wysokiego Zamku), półmrok katedry łacińskiej w samym centrum miasta i mimo wszystko spróbuj przy nim odczytać stare inskrypcje mówiące o kruchości życia i przemijaniu. Nie zapomnij o zmysłowym zapachu palących się świec u świętego Jura, chłód katedry ormiańskiej również może się przydać, zwłaszcza w upalny dzień, do tego szczypta gwaru, ale nie z jarmarku przy placu Halickim, lecz raczej z tego małego targowiska między polskim kościołem św. Antoniego a okazałą kamienicą przy Łyczakowskiej 55 wypożyczoną chyba prosto z Wiednia, w której w czasach młodości mieszkał Zbigniew Herbert, a otrzymasz delikatny szkic do portretu miasta niezwykłego, jedynego w swoim rodzaju, zupełnie odmiennego od innych.

Kiedy z przyczyn czysto literackich odwiedzałem dom Herberta na początku lat 90., było to miejsce kompletnie anonimowe. Kiedyś handlarz stojący na chodniku przed samym wejściem chciał mi koniecznie wcisnąć sapieżanki „tanio i prosto z Krymu”, choć na moje rozeznanie pochodziły najdalej z sadu spod Sambora lub jakiegoś innego Drohobycza czy Kałusza. Kupiłem owoce wyłącznie ze względu na nazwę. Sapieżanek u nas nie uświadczysz. Kiedyś na Kresach te gruszki były wszędzie, od Dniestru na południu po Zbrucz na wschodzie i Dźwinę na północy. W latach 70. ostatni raz przypadkowo natrafiłem na nie w Przemyślu. Szukam tych owoców w Polsce od blisko 30 lat i na razie bez skutku.

Obecnie „wiedeński” dom Herberta ma na frontonie tablicę poświęconą poecie. Chwali się nim Lwów, ostatecznie to „nasz chłopak z Łyczakowa, no nie” – powiada jakiś młody człowiek, na oko gimnazjalista albo student.

Gdyby Lwów nie posiadał łacińskiej dewizy Leopolis semper fidelis (Lwów zawsze wierny), równie dobrze mógłby się posługiwać hasłem bardziej przyziemnym: „Pomieszanie z poplątaniem”, ponieważ nic w tym mieście nie jest do końca tym, na co wygląda.

Zaczęliśmy od sapieżanek, więc jeszcze przez chwilę nie zamykajmy furtki od ogrodu. Ma Lwów swój oryginalny owoc, który rośnie tylko w tym mieście i w jego najbliższej okolicy. Czerecha kleparowska smakuje jak wiśnia, lecz wiśnią na pewno nie jest. Z wyglądu przypomina czereśnię, ale to nie czereśnia. To czerecha, koniec i kropka. Jej owoce są ciemne, duże i bardzo słodkie. Podobno sadzonki tego drzewa przywędrowały do Lwowa aż z Turcji, być może w tobołach ormiańskich lub greckich kupców, ale kto to może wiedzieć na pewno?

[srodtytul]Wiele adresów[/srodtytul]

Będąc w Leopolis, spokojnie i bez pośpiechu mieszaj widoki, odgłosy, smaki, wonie, aromaty i zalatywania. Skoro przyjechałeś do Lwowa, musisz sobie jakoś radzić z różnorodnością, więc nie wpadaj w panikę, kiedy osaczą cię sprzeczności. Bo Leopolis, Lwów, Lemberg, Lwiw, Lwow bardzo chętnie rozdaje niepewne adresy. Chodząc jego ulicami, przemierzając place i pasaże, masz uczucie, jakbyś przebywał w paru krajach i kilkunastu miastach równocześnie.

Patrząc na renesansowe domy przy Rynku, oglądasz Włochy jak na pocztówce. Potem wchodzisz do Czarnej Kamienicy i na pewno znalazłeś się w Ferrarze lub Florencji. Z kolei na dawnej Legionów i Wałach Hetmańskich uchyla kapelusza Wiedeń lub odrobina Budapesztu, ale wystarczy skręcić w ulicę za najbliższym rogiem i nagle pojawia się czeska Praga jak żywa. I nie jest to żadna licha podróbka Małej Strany, lecz autentyk, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie. To jeden z owych lwowskich cudów, że będąc w jednym mieście, przebywasz zarazem w wielu.

I jeszcze ta tajemnicza rzeka, której nie widać. Niby jest, ale tak jakby jej wcale nie było, bo od ponad 100 lat płynie przez samo centrum podziemnym, utajonym korytarzem. To Pełtew, lewy dopływ Bugu, uważana przez poetów za lwowską Letę, rzekę zapomnienia. Ze wzgórz spływają do niej potoki o bardzo ładnych nazwach: Pasieka, Soroka i Żelazna Woda.

Miasto dziwne, które stale zaskakuje. Ale zwięzłego wykładu o specyficznej sytuacji Lwowa można wysłuchać w pobliżu neogotyckiego kościoła św. Elżbiety jedynie wtedy, gdy pada deszcz, bo wówczas w jednej chwili zrozumiesz, co tak naprawdę znaczy położenie między Wschodem i Zachodem. Stromy dach świątyni dobrze wyraża sytuację rozdarcia i wahania. Jego północna strona od ul. Gródeckiej odprowadza deszczówkę do płynącej podziemnym kanałem Pełtwi, a dalej wędruje ona do Bugu, czyli podąża w kierunku Bałtyku, podczas gdy deszcz padający na południową część dachu, nie zważając na przeszkody, wytrwale szuka drogi do Dniestru, czyli przynależy już do zlewiska Morza Czarnego. Sama przyroda nie pozwala zapomnieć nawet na chwilę, że to miasto pogranicza, które wciąż miesza style i wpływy.

[srodtytul]Attyka polska[/srodtytul]

Mimo różnorodności i pozornego chaosu istnieje pewien detal architektoniczny, często niezwykłej piękności, który chyba we wszystkich miastach kresowych staje się uniwersalnym znakiem rozpoznawczym. Jest jak paszport i bezterminowa wiza potwierdzająca tożsamość. To ona sprawia, że podróżując po Kresach, nie potrzebuje się mapy. O tym, dokąd sięgała na wschód dawna Rzeczpospolita Obojga Narodów, informuje do dzisiaj attyka polska na zabytkowych kamieniczkach, zabudowaniach klasztorów, zamkach, kościołach i synagogach.

Attyka to ozdobna, a nawet wyszukana ściana nad gzymsem koronującym budynek. Bardzo często zasłania nieciekawy dach i może mieć wygląd niskiej kondygnacji. Przenieśli ją do Polski włoscy architekci, ale z czasem wypracowała oryginalne rodzime formy i wówczas zaczęto nazywać ją polską. Bez wdawania się w zawiłości fachowego opisu wypada przypomnieć, że typowa attyka polska składa się z rozczłonkowanej wnękami ścianki (fryzu) oraz dekoracyjnego zwieńczenia (grzebienia), a do tego z ozdobnego blankowania, wolut, obelisków lub posągów przedstawiających postacie zwierząt, mitycznych stworów lub ludzi.

Lwów nie jest pod tym względem wyjątkiem, ale chyba najpiękniejszą attykę polską w mieście ma kościół i klasztor Benedyktynek, jedna ze starych obronnych świątyń Leopolis. Jego renesansowa wieża z przyporami w formie baszty jest zakończona u góry attyką, którą tworzą posągi świętych.

Podobno tym właśnie kościołem zachwycał się Lwowski Mozart. Przybywszy do Leopolis w 1822 roku, założył tu Towarzystwo Muzyczne, sławny w owym czasie Cecilienchor, którego został dyrygentem, a poza tym pilnie udzielał lekcji gry na fortepianie. Jego nazwisko przyciągało jak magnes, więc nie mógł opędzić się od uczniów. Franz Xaver Wolfgang Mozart (1791 – 1844), syn genialnego kompozytora, musiał bardzo polubić to miasto, skoro mieszkał w nim lat 14, choć tak naprawdę był niespokojnym duchem i nigdzie na dłużej nie potrafił zagrzać miejsca. We Lwowie tworzył również muzykę. Być może dlatego nazywano go Wolfgangiem Amadeuszem Młodszym. Skutki pobytu syna Mozarta we Lwowie były takie, że od tej pory uważano Leopolis za miasto niezwykle muzykalne i tak to zostało do dziś.

[srodtytul]Kawiarnia i matematyka[/srodtytul]

Często się zastanawiam, skąd bierze się niezwykłość miast, miejsc i adresów, takich właśnie jak Lwów, i z czego tak naprawdę powstaje jedność złożona z wielości oraz harmonia, której energii dostarcza rywalizacja, jednak zupełnie pozbawiona arogancji. Dochodzę do wniosku, że w miastach magicznych nie istnieje kategoryczny podział na sacrum i profanum, esencję i egzystencję, codzienność i metafizykę, ponieważ wszystkie te sfery, pozornie tak od siebie odległe, a nawet przeciwstawne, doskonale się nawzajem przenikają, a nawet wspierają.

Dlatego w zwykłym żydowskim kantorze we Lwowie mógł odbyć się ów błyskotliwy spór o istnienie Boga. O dziwo, wygrał go sześcioletni Platon, który potem został sławnym rabinem.

– Izaak Naum – zagadnął go stary kupiec zbożowy przejazdem we Lwowie – dam ci guldena, jeśli mi powiesz, gdzie znajduje się Bóg?

– A ja dam ci dwa guldeny – odpowiedział chłopiec – jeżeli mi powiesz, gdzie On się nie znajduje.

Gdy po wojnie opublikowano w Ameryce zawartość „Księgi szkockiej”, początkowo nie chciano wierzyć, że te nowe gałęzie matematyki narodziły się przed wojną w kawiarni Szkockiej przy Akademickiej we Lwowie, gdzie zbierali się profesorowie i asystenci Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej. Skupione wokół prof. Stefana Banacha z UJK towarzystwo przychodziło tutaj na kawę i wymianę ploteczek uczelnianych, ale w pewnej chwili kelner przynosił sławną księgę, w której zapisywano nowe pomysły i rozwiązywano na miejscu najbardziej skomplikowane kwestie naukowe. Każdy pomyślny wynik był bezzwłocznie honorowany. Kiedyś ktoś otrzymał jako nagrodę żywą gęś. Innym razem premią za uporanie się ze szczególnie trudnym problemem matematycznym była krowa. Wytyczając nowe ścieżki w nauce, bawiono się w sposób przedni.

[srodtytul]Sławna szkoła[/srodtytul]

To miasto hołubiło wiele osobliwości. Przyznaję, że kiedyś prześladowała mnie grzeszna myśl, by napisać monografię pewnej lwowskiej uczelni wyższej, która była jednocześnie uniwersytetem i politechniką. Jej sława telepała się przed pierwszą wojną światową koleją transsyberyjską aż do Władywostoku, dobrze czuła się w luksusowych przedziałach Orient Expressu i, udając kupca podróżującego w interesach, wiele razy przepłynęła Atlantyk. W ten sposób Lemberger Schule mogła podobno otworzyć filię w Nowym Jorku i prowadzić przed wojną skrócone kursy zawodowe w Buenos Aires. Odległość zdawała się nie mieć dla niej żadnego znaczenia.

Była to sławna w całej Europie szkoła złodziejska we Lwowie. Pod względem poziomu nauczania nie miała chyba konkurentek, no, może z wyjątkiem równie szanowanej w świecie szkoły warszawskiej. Ale lwowską uważano za bardziej finezyjną.

Ćwiczenia praktyczne odbywały się we Lwowie w sali, gdzie wisiał cytat z Biblii: „Ulżyj ciężarowi, który dźwiga brat twój”.

W maju 1935 roku odbywał się na Wawelu pogrzeb marszałka Józefa Piłsudskiego i władze polskie obawiały się, że wielu dostojnych gości z zagranicy może zostać dokładnie obrobionych przez zdolnych absolwentów obydwu „uczelni”. Ówczesny komendant Policji Państwowej gen. Kordian Zamorski zaprosił więc do Warszawy „rektorów” tych akademii i zawarł z nimi niepisaną umowę. W drodze wyjątku w dzień pogrzebu złodzieje mieli sobie zrobić wakacje. I to zadziałało. Nikt z uczestników uroczystości nie został okradziony.

Zdarzało się, że z rzadkich umiejętności lwowskiej szkoły złodziejskiej nieoficjalnie korzystały władze II Rzeczypospolitej, zwłaszcza II Oddział Sztabu Generalnego, czyli wywiad wojskowy. Co pewien czas, o czym doskonale wiedziano, oficer Abwehry podróżujący ekspresem Berlin – Królewiec przewoził tajne dokumenty do ekspozytury wywiadu w stolicy Prus Wschodnich. Okazja była niezwykle kusząca. Wykorzystując przejazd pociągu przez polskie terytorium, należało sprawdzić, jakie wiadomości zawiera ten ściśle tajny bagaż.

Najsprawniej wykonywał to delikatne zadanie „profesor” kieszonkowców w szkole lwowskiej. I przeważnie do niego zwracano się o pomoc. Roboty podejmował się chętnie z pobudek, jak sam powiadał, czysto patriotycznych. Lwowski fachowiec wsiadał do pociągu w granicznym Zbąszyniu i, zanim ekspres po kilku godzinach dotarł do Tczewa, wszystkie dokumenty, jakie miał przy sobie niemiecki kurier, zostały na pewien czas wykradzione, przejrzane i sfotografowane, a potem jakby nigdy nic zwrócone na miejsce w najlepszym porządku. Szkoła lwowska na coś się więc przydawała, a w pewnych sytuacjach jej wykładowcy i absolwenci byli nie do zastąpienia.

[srodtytul]Historia maszeruje[/srodtytul]

Któregoś roku mój dłuższy pobyt we Lwowie zahaczył o ukraińskie Święto Niepodległości. Miasto zmieniło się nie do poznania i wyglądało, jakby od rana zdobyły je umundurowane sotnie UPA. Miałem wrażenie, że pojawiło się więcej flag czerwono-czarnych niż tych o barwach narodowych, czyli błękitno-żółtych. Mocno posunięci w latach weterani dziarsko kroczyli z dworców na wiec przed teatrem. Gdy na ulicy Ormiańskiej mijałem staruszka w czarnym mundurze i w charakterystycznej czapce typu mazepinka, ów zawołał donośnym głosem:

– Sława Ukrainie!

– Sława Isusu Christu! – odpowiedziałem prawie machinalnie.

Widać było zdziwienie na jego twarzy, ale odpowiedział: „Sława!”, i podreptał dalej.

Żadnemu Polakowi czy Żydowi nie życzyłbym spotkania z tym dobrodusznym staruszkiem oko w oko w latach 40. zeszłego wieku na Kresach.

Osobiście wolę Lwów zwyczajny, codzienny, zabiegany wokół swoich spraw, może nawet zbyt szary, nie ten odświętnie wysztafirowany w hołdzie lub dla uczczenia, bo wtedy wygląda naprawdę mało po lwowsku, gdyż coś udaje i pragnie sprawić wrażenie, a wtedy bardzo łatwo o oszustwo i przesadę. Gorączka ideologii, wiecowi fanatycy wykrzykujący w pobliżu pomnika Szewczenki z ogniem w oczach: Wełyka Ukraina od Kawkaza do Lublina!, jakoś zupełnie nie pasują do tego miasta wielu narodów, języków, kultur i religii.

Gdy przebywałem we Lwowie w 1993 roku, często skracałem sobie drogę, idąc ulicą Mickiewicza, która pięła się pod górę, od uniwersytetu w stronę św. Jura, lecz sześć lat później przeżyłem szok, ponieważ ulica Mickiewicza przestała istnieć. Była przed wojną, nawet w czasach sowieckich jakoś nikomu nie przeszkadzała. Dała jej radę dopiero niepodległa Ukraina, podobno nasz sojusznik i przyjaciel! Ale na tym nie koniec. Jej nazwę zmieniono na Listopadowego Czynu, czyli obecnie upamiętnia starcia polsko-ukraińskie z roku 1918. To niefortunna zmiana. Nieprzypadkowo mówi się na Ukrainie, że istnieje choroba lwowska. A na głębokiej prowincji bywa znacznie gorzej, przekonałem się o tym wiele razy.

Z perspektywy lwowskiej ulicy, a nie urzędowych sloganów, do znudzenia recytowanych przy różnych okazjach w bardzo wysokich gabinetach, coś takiego jak pojednanie polsko-ukraińskie po prostu nie istnieje. Oczywiście kiedyś do niego dojdzie, bo obydwa narody, wystarczy od czasu do czasu zerknąć na mapę, nie mają innego wyjścia. Lecz aby nastąpiło pojednanie, potrzebne są obydwie strony. To, co obecnie nazywamy bardzo na wyrost pojednaniem, przypomina czystą abstrakcję powstałą wyłącznie w umysłach polskiego establishmentu jako rezultat naiwności i rozbudowanego myślenia życzeniowego. Elity polskie, zresztą nie tylko w tej sprawie, lubią udawać, że rzeczywistość nie istnieje, i stale obrażają się na fakty, które podważają lub wręcz kwestionują ich sielankowe wizje.

Strona ukraińska wcale się do pojednania aż tak bardzo nie garnie. Mało tego, nasze wspólne dramatyczne dzieje są na Ukrainie nadal skrupulatnie i urzędowo fałszowane. A przecież na kłamstwach nie da się zbudować niczego trwałego.

Ale bądźmy sprawiedliwi. Na szczęście są jeszcze wiarygodni historycy ukraińscy, np. Wiktor Poliszczuk, i równie rzetelni pisarze, tacy jak Mykoła Riabczuk, autentyczni przyjaciele Polski, z którymi nie trzeba tracić czasu na spieranie się o fakty, bo oni fakty znają i szanują. Riabczuka poznałem w redakcji lubelskiego „Akcentu” kilkanaście lat temu. Ten pochodzący z Łucka pisarz i krytyk, absolwent Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. Gorkiego, założyciel kijowskiej „Krytyki” i jej redaktor naczelny, politolog i publicysta chyba płynie pod prąd potocznej ukraińskiej opinii, gdy pisze w eseju „Sarmacki ekspres albo „nasza prozachodnia orientacja”” opublikowanym w roku 2005:

„Nawet na Ukrainie Zachodniej „wyzwolonej” przez Sowietów dopiero w 1939 roku pamięć polskiej obecności została jak najstaranniej zamazana (...) Mówienie o polskości Lwowa, a tym bardziej o politycznej i – co tu dużo ukrywać – cywilizacyjnej polskości większej części Ukrainy nie było dobrze widziane. Ukraińscy nacjonaliści i rosyjscy bolszewicy byli w tej mierze zaskakująco zgodni. Podobnie jak pod względem chęci „ostatecznego” rozwiązania kwestii polskiej – czy to za pomocą pogromów UPA na Wołyniu, czy to za pomocą enkawudowskich deportacji w Galicji. Polskość była jak wstydliwa choroba, którą należy ukrywać, jak nieślubne dziecko porządnego ojca rodziny, o którym wszyscy wiedzą, ale głośno nie mówią. Była przypomnieniem jakiegoś innego, nie radzieckiego życia, jakiejś innej, nie rosyjskiej tradycji. Mimowolnie samym swoim istnieniem delegitymizowała rosyjsko-radziecką kolonizację tych terenów, a przynajmniej podawała późniejszy ukraińsko-rosyjski mezalians w poważną wątpliwość. Wykorzeniano ją wszelkimi sposobami – niszczono cmentarze, zrywano tablice z pomników, na ścianach domów zamalowywano polskie napisy, które nieustannie wyłaziły spod kiepskiej radzieckiej farby, wreszcie propagowano polonofobię, choć właściwie nie trzeba jej było głosić, bo zawsze w tych okolicach padała na podatny grunt”.

Po drugiej wojnie światowej Leopolis zmieniło się po trosze w miasto ruchome. Lwów pospiesznie spakowany do walizek i tobołków udał się na wygnanie i zamieszkał w wielu miastach i w wielu krajach, by nigdy już nie powrócić do siebie. Rozproszony, mimo upływu tylu lat przetrwał jako jedyny autentyk. Paradoksalnie, o wiele więcej Lwowa spotykam obecnie w katowickim mieszkaniu prof. Jerzego Węgierskiego niż na prospekcie Szewczenki, czyli dawnej Akademickiej, w dzisiejszym Lwowie. Zostały mury, lecz zmieniła się zawartość.

Profesor urodzony w roku 1915 we Lwowie, absolwent tamtejszej politechniki i jej asystent, wybitny znawca wszystkiego, co wiąże się z projektowaniem, budową i użytkowaniem dróg żelaznych, jest spokrewniony z gen. Kazimierzem Pułaskim, prezydentem Ignacym Mościckim i krakowskim klanem Estreicherów. Aresztowany za przynależność do AK, po wojnie dziewięć lat przesiedział w sowieckich łagrach, gdzie zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Sołżenicynem. Niezwykły portret Węgierskiego umieścił noblista w „Archipelagu Gułag”. Śladem przyjaźni są listy Sołżenicyna pisane do profesora, który w roku 1955 przyjechał do Polski i rozpoczął pracę w Politechnice Śląskiej w Gliwicach, kontynuatorce lwowskiej uczelni technicznej. Korespondencję tę udało mi się opublikować w roku 2007.

Na emeryturze profesor odkrył w sobie nową pasję: pisarstwo historyczne, i zajął się tematem mało znanym i przemilczanym całymi latami, czyli dziejami AK na Kresach, a zwłaszcza we Lwowie. Problematyce tej poświęcił kilkanaście książek. W zeszłym roku wraz z Grzegorzem Mazurem i Jerzym Skwarą opublikował dzieło monumentalne „Kronikę 2350 dni wojny i okupacji Lwowa”, gdzie dzień po dniu, tydzień po tygodniu odnotowane zostały dramatyczne zdarzenia tamtych lat.

[srodtytul]Humor batiara[/srodtytul]

Pewien znajomy lwowiak, dowiedziawszy się, że piszę tekst o jego mieście, zaczął mnie ostrzegać, abym przy okazji nie popadł w nadmierny patos. Dla zdrowia i równowagi upominał mnie po przyjacielsku: „nie zapomnij o batiarach i lwowskim humorze”.

I wtedy zacząłem się na serio zastanawiać, czy istnieje lwowskie poczucie humoru? Na pewno tak. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wystarczy przywołać monologi Tońcia i Szczepcia z Wesołej Lwowskiej Fali lub satyryczne wiersze Mariana Hemara. Na czym polega ta specyficzna odmiana humoru, dobrze chyba ilustruje scenka, której głównym bohaterem był swego czasu Franciszek Smolka.

Gdy pełnił funkcję szefa parlamentu w Wiedniu, wszystkie urlopy starał się spędzać we Lwowie, gdzie taczkami woził ziemię na sypany wówczas w mieście kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku, a był już mocno starszym panem. Kiedyś, gdy w wielkim utrudzeniu pchał taczki pod górę, zagadnął go kapitan węgierskich honwedów. Smolka miał na sobie robocze ubranie i kaszkiet na głowie, więc oficer nie rozpoznał w nim bardzo znanego polityka, postaci powszechnie lubianej i szanowanej.

– Czy wy tu stale pracujecie? – spytał z tonem współczucia i zdziwienia, że mężczyźnie w podeszłym wieku przyszło w tak ciężki sposób zarabiać na chleb.

– Nie – odparł Smolka – tylko w lecie.

– A zimą co robicie?

– Mam inne zajęcie.

– Jakie?

– Jestem prezydentem parlamentu wiedeńskiego.

[srodtytul] Zamiast epilogu[/srodtytul]

Pan Stanisław G., któremu pokazywałem Lwów w 1999 roku, w pewnym momencie przystanął i powiedział:

– Ukraina leży na Lwowie jak źle uszyty i podniszczony szynel wyfasowany z sowieckiego magazynu pospiesznie i bez przymierzania.

Szliśmy ukośną ścieżką nad Ossolineum przez wzgórze, z którego przez cały czas ma oko na miasto Cytadela. Ja unikam takich porównań, bo niczego nie wyjaśniają.

Czy przekonanie o wieczystym użytkowaniu miasta sprawia, że współczesność pragnie je ścieśnić i ograniczyć do jednej kultury i jednego języka, co zdradza zastarzały kompleks niższości? W takiej sytuacji najłatwiej wyładować agresję lub lekceważenie na tradycjach, których się nie rozumie i z tego powodu nie ceni, a które nawet potrafią wzbudzać strach. Niestety, dzień dzisiejszy, posługując się dość prymitywną metodą eliminacji tych tradycji, tak naprawdę często maniewiele wspólnego z prawdziwym duchem Leopolis.

Na początek weź sporo bałaku, tego specyficznego języka, za pomocą którego nie mówi się po polsku, lecz śpiewa, dodaj delikatny zapach zieleni po deszczu, prosto z parku Stryjskiego (no, w ostateczności wystarczą aromaty dawnego ogrodu Jezuickiego, naprzeciw uniwersytetu, lub te spadające na miasto z Wysokiego Zamku), półmrok katedry łacińskiej w samym centrum miasta i mimo wszystko spróbuj przy nim odczytać stare inskrypcje mówiące o kruchości życia i przemijaniu. Nie zapomnij o zmysłowym zapachu palących się świec u świętego Jura, chłód katedry ormiańskiej również może się przydać, zwłaszcza w upalny dzień, do tego szczypta gwaru, ale nie z jarmarku przy placu Halickim, lecz raczej z tego małego targowiska między polskim kościołem św. Antoniego a okazałą kamienicą przy Łyczakowskiej 55 wypożyczoną chyba prosto z Wiednia, w której w czasach młodości mieszkał Zbigniew Herbert, a otrzymasz delikatny szkic do portretu miasta niezwykłego, jedynego w swoim rodzaju, zupełnie odmiennego od innych.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska