Człowiek z teflonu

Ferencowi Gyurcsanyemu uchodziły na sucho rzeczy, których prawicowym politykom z Europy Środkowej nigdy by nie wybaczono. Nawet jego niedawna dymisja nie musi oznaczać końca kariery

Publikacja: 04.04.2009 01:25

Ferenc Gyurcsany tuż po zapowiedzi swojej dymisji podczas kongresu Węgierskiej Partii Socjalistyczne

Ferenc Gyurcsany tuż po zapowiedzi swojej dymisji podczas kongresu Węgierskiej Partii Socjalistycznej, 21 marca

Foto: AP

Jak nie będziecie chcieli ze mną współpracować dla dobra gospodarki, to trudno. Podam się do dymisji i będę pisał zajebiste książki o węgierskiej lewicy – odgrażał się jeszcze niedawno węgierski premier Ferenc Gyurcsany. Wielu komentatorów nie wierzyło w te słowa, gdyż lider lewicy wydawał się człowiekiem, który jest w stanie przetrwać najgorsze burze. Przetrzymał skierowane przeciw niemu masowe demonstracje, przegrane wybory samorządowe, klęskę w referendum, rozpad rządowej koalicji, dramatyczny spadek zaufania w sondażach. A jednak 21 marca podał się do dymisji.

[srodtytul]Od Harry’ego Pottera do Pinokia[/srodtytul]

W kwietniu 2006 r. prasa porównywała go do Harry’ego Pottera. Ferenc Gyurcsany, cudowne dziecko węgierskiej lewicy, 35-

-latek w okrągłych drucianych okularach, wygrał wybory, które wydawały się przegrane. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej konserwatywny Fidesz miał w sondażach 10-procentową przewagę nad socjalistami. Ale Gyurcsany – jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – odwrócił społeczne sympatie i doprowadził lewicę do wyborczego triumfu.

Pół roku później znów był porównywany do bohatera jednej z bajek. Tym razem do Pinokia. Węgrzy dowiedzieli się bowiem, jakim metodom zawdzięczał swoje zwycięstwo. „Spierdoliliśmy. I to nie coś, ale wszystko. Przez ostatnie półtora roku kłamaliśmy rano, wieczorem i w nocy. (…) Nie znajdziecie ani jednego posunięcia rządu, z którego możemy być dumni” – oświadczył Gyurcsany na zamkniętym posiedzeniu swej partii, tuż po wygranych wyborach.

Taśmy z nagraniami tej wypowiedzi premiera przedostały się do radia i wywołały falę społecznych protestów. Do największych demonstracji doszło

23 października 2006 r. – w 50. rocznicę wybuchu powstania węgierskiego. Władza użyła wówczas wobec manifestantów przemocy.

W wielu krajach demokratycznych tego typu postępowanie złamałoby ostatecznie karierę polityka. Ale nie na Węgrzech. Pięć dni po ujawnieniu feralnych taśm, na których premier nazwał Węgry „kurewskim krajem” spisanym na straty, pojawił się wpis w jego blogu. Gyurcsany przepraszał wszystkich internautów. Przepraszał ich za to, że przez kilka dni nie napisał nic nowego. Dwa tygodnie później francuski dziennik „Le Monde” opublikował wypowiedź węgierskiego premiera, który mówił o sobie: „uważam, że po raz pierwszy od dziesięciu lat znalazł się człowiek mający odwagę powiedzieć społeczeństwu prawdę”.

Większość mediów stanęła po stronie Gyurcsanya. W wielu publicystycznych wypowiedziach powtarzała się teza, że wszyscy politycy kłamią, ale jedynie lider socjalistów miał odwagę przyznać się do tego, więc tylko on jeden jest szczery i godny zaufania.

Gyurcsany ma w ogóle skłonność do niefortunnych wypowiedzi. Ale wszystko zawsze uchodziło mu na sucho. Na przykład pięć lat temu oświadczył publicznie: – Każdy, kto ma jednopokojowe mieszkanie, zasługuje na dwa pokoje, ten, kto ma dwa pokoje, zasługuje na trzy, mający trzy zasługują na dom. Ci, którzy mają starzejące się żony, zasługują na młodsze. Inny polityk za taką wypowiedź zostałby rozszarpany na strzępy przez organizacje feministyczne. Ale nie Gyurcsany. Jemu intelektualiści i dziennikarze skłonni są wybaczyć wszystko, nawet jawne okłamywanie narodu i nagą przemoc wobec bezbronnych.

[wyimek]Gyurcsany wyłamał się z europejskiego projektu solidarności energetycznej. Jak komentowały media, „sprzedał Gazpromowi Europę środkową”[/wyimek]

Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że jedyną alternatywą dla socjalistów jest konserwatywny Fidesz, a widmo ponownych rządów Viktora Orbana jest dla lewicowo-liberalnych elit tak przerażające, że godzą się na psucie demokracji i łamanie praw człowieka, byle prawica nie wróciła do władzy. Nie przekonują ich nawet wyniki gospodarcze. Kiedy w 2002 r. Fidesz oddawał władzę, Węgry były ekonomicznym liderem w Europie Środkowej, stawianym za wzór innym krajom. Dziś, po siedmiu latach lewicowych rządów, znajdują się na skraju bankructwa.

Przy takim nastawieniu nie ma nic dziwnego w tym, że większość węgierskich mediów nigdy przesadnie nie interesowała się różnymi znakami zapytania w biografii Ferenca Gyurcsanya. A tych nie brakowało.

Habsburski ożenek

Kariera polityczna Gyurcsanya zaczęła się w 1984 r., gdy jako 23-latek został rzecznikiem Związku Młodych Komunistów (KISZ). Jak sam wspominał, zarabiał wtedy na tym stanowisku więcej niż jego matka. W 1989 r. zasiadał już w komitecie centralnym komunistycznej młodzieżówki. Jego aktywności politycznej towarzyszyło burzliwe życie osobiste. Gyurcsany wstępował bowiem w związki małżeńskie trzykrotnie. A żony pochodziły z coraz bardziej wpływowych rodzin.

W 1983 r. ożenił się ze swoją miłością z gimnazjum. Ich pierwsze mieszkanie kupili rodzice żony. Małżeństwo trwało krótko, gdyż – według matki Gyurcsanya – rodzina żony cały czas dawała mu odczuć różnice majątkowe. Fakt swego ubogiego pochodzenia wykorzysta jako premier podczas kampanii wyborczej w 2006 r., gdy w trakcie jednego z przemówień oznajmi: – Wiem doskonale, co to znaczy żyć z emerytury w tym kraju. Moja matka mieszka w dwupokojowym mieszkaniu i wiem, że tylko wtedy włącza ogrzewanie, kiedy musi.

Żaden z publicystów nie zadał wówczas publicznie pytania, dlaczego jeden z najbogatszych ludzi w kraju, którego majątek wyceniany jest na 17 milionów dolarów, nie płaci za ogrzewanie mieszkania swej matki emerytki.

W 1987 r. Gyurcsany ożenił się po raz drugi. Jego żona była córką wziętych lekarzy, dzięki którym małżonkowie wybudowali rodzinny dom w prestiżowej dzielnicy Pécsu. Z czasem jednak przeprowadzili się do Budapesztu, gdzie Gyurcsany robił karierę, wykorzystując partyjne kontakty. Po upadku komunizmu zajął się działalnością biznesową. Brał udział w prywatyzacji wielu państwowych przedsiębiorstw. Jego firmy kupowały za bezcen majątek państwowy i odsprzedawały go za pokaźne sumy. W 2002 r. zajmował już 50. miejsce na liście 100 najbogatszych Węgrów.

Jak komentuje dziś z przekąsem jeden z jego akademickich nauczycieli, Gyurcsany potrafił się żenić niemal tak dobrze jak Habsburgowie. Swoje przejście ze świata biznesu do polityki zawdzięczał bowiem trzeciemu małżeństwu zawartemu w 1996 r. z Klarą Dobrev. Urodzona w Sofii w mieszanej rodzinie węgiersko-bułgarskiej była córką wpływowych działaczy komunistycznych. Jej ojciec Peter Dobrev pracował jako radca handlu zagranicznego, a według sofijskich mediów był także wysoko postawionym pracownikiem bułgarskich służb specjalnych. Jej matka Piroska Apró była z kolei córką jednego z najbardziej wpływowych przywódców komunistycznych na Węgrzech – Antala Apró, który przez całe lata był prawą ręką Jánosa Kádára, pełniąc różne wpływowe funkcje, np. wicepremiera czy przewodniczącego parlamentu. Sama Piroska Apró, gdy Gyurcsany został jej zięciem, pracowała jako szefowa gabinetu postkomunistycznego premiera Gyuli Horna.

Biograf Ferenca Gyurcsanya historyk József Debreczeni zauważa, że „przez to małżeństwo Gyurcsany zdobył nieoceniony kapitał polityczny i finansowy”. Klára pochodziła bowiem z najwyższej komunistycznej elity, posługując się słowami Orwella: z kręgu wewnętrznego partii. To właśnie dzięki koneksjom w tej grupie zdobył on zaufanie starych wyjadaczy komunistycznego aparatu. W 2002 r., po zwycięskich dla socjalistów wyborach, premier Péter Medgyessy zaprosił Gyurcsanya do objęcia teki ministra młodzieży i sportu.

Młody polityk piastował to stanowisko przez dwa lata, ale w głębi duszy marzył o czymś więcej. Kiedy w 2004 r. socjaliści przegrali z kretesem wybory do Parlamentu Europejskiego, Medgyessy podał się do dymisji. Wydawało się, że jego następcą zostanie Peter Kiss, a jednak Gyurcsany najpierw podburzył przeciw tej kandydaturze partyjne doły, a następnie przekonał partyjnych decydentów, że tylko dzięki niemu socjaliści będą mieli szansę na ponowne wygranie wyborów parlamentarnych.

Z jednej strony starał się stworzyć swój wizerunek europejskiego polityka nowej generacji. Nie ukrywał, że wzoruje się na brytyjskim premierze Tonym Blairze, którego przedstawiał jak swojego przyjaciela. Cytował „Trzecią drogę” Anthony’ego Giddensa, naśladował Hugh Granta, tańczył do muzyki Pointer Sisters, założył własny blog, grał w kręgle, przyciągał młodzież. Z drugiej strony kokietował część starszego pokolenia wspominającego z nostalgią czasy gulaszowego komunizmu Jánosa Kádára. Później okaże się, że to właśnie głosy emerytów, stanowiących ok. 40 proc. ludności, przesądzą o wyborczym zwycięstwie socjalistów w 2006 r.

[srodtytul]Koniec sztuczek[/srodtytul]

W tym czasie Gyurcsany z małżonką mieszkał już w najbardziej luksusowej dzielnicy Budapesztu, na Wzgórzu Róż, w willi, która przed wojną należała do żydowskiego przemysłowca Aladára Sebestyéna. W 1944 r. po wkroczeniu Niemców na Węgry fabrykant na podstawie ustaw antyżydowskich musiał opuścić swój dom i przenieść się do getta. Po zakończeniu wojny Sebestyén nie odzyskał swej willi, która została upaństwowiona. W 1956 r. budynek został podzielony na dwie części – jedna trafiła do rąk wspomnianego już Antala Apró, drugą przejął zaś Mihály Jahner-Bakos, znany szerzej jako „sędzia śmierć”, gdyż był odpowiedzialny za wydanie dziesiątków wyroków śmierci w sprawach uczestników powstania węgierskiego.

W 1995 r. Klara Dobrev wykupiła na własność po zaniżonej cenie 159 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej willi, powołując się na trudną sytuację socjalną swojej rodziny. Spadkobiercy żydowskiego właściciela willi nie mają już szans na jej odzyskanie. Mieszkający dziś w Genewie István Sebestyén powiedział niedawno w wywiadzie dla „Magyar Nemzet”, że problemem są nie tyle kwestie finansowe, ile czysto etyczne, a zwłaszcza nierozliczenie się z najnowszą historią Węgier.

Ta gorzka wypowiedź spowodowała reakcję szefa klubu parlamentarnego Fideszu Tibora Navracsicsa, który złożył interpelację do Gyurcsanya, pytając go, czy ma zamiar przeprosić rodzinę Sebestyén za odebrany jej majątek, na którym dokonano faktycznej aryzacji.

Jest pewna granica kompromitacji, poza którą nawet najlepsze kampanie medialne nie są w stanie odbudować utraconego zaufania społecznego. I Ferenc Gyurcsany taką granicę przekroczył. Po ujawnieniu „taśm prawdy” jego notowania, a wraz z nim i całej partii socjalistycznej, zaczęły dramatycznie spadać. Ten spadek trwa po dziś dzień. Premierowi nie pomagają nowe sztuczki socjotechniczne, które pogrążają go coraz bardziej. Kiedy Gyurcsany chciał pozyskać wyborców katolickich, oświadczył, że w dzieciństwie był bardzo wierzący i często przystępował do… bierzmowania.

Dziś wszyscy wiedzą, że największym obciążeniem dla postkomunistów w oczach elektoratu jest właśnie Gyurcsany. A jednak partia socjalistyczna wybrała go ponownie na przewodniczącego. Jego wpływy w partyjnym aparacie są na razie zbyt silne, by mogło się udać odsunięcie go od władzy w tym gremium. Zarazem jednak realizowany jest scenariusz, który powstał już pod koniec 2006 r.

Plan ten zakładał, że pogrążony kłamstwami premier, który i tak nie ma już nic do stracenia, w ciągu dwóch lat przeprowadzi najbardziej bolesne reformy gospodarcze, a rok przed wyborami ustąpi. Zastąpi go inny kandydat socjalistów, który z jednej strony zacznie korzystać z pozytywnych skutków reform, z drugiej zaś przedstawi się jako odnowiona twarz partii, nie mająca nic wspólnego z nadużyciami poprzednika. 21 marca Gyurcsany, zgodnie z planem, podał się do dymisji. Problem w realizacji scenariusza polega tylko na tym, że nie udało mu się przeprowadzić żadnych reform, a światowy kryzys finansowy jeszcze bardziej obnażył fatalny stan węgierskiej gospodarki.

Ostatnie sondaże wskazują, że partia socjalistyczna, która trzy lata temu zdobyła w wyborach 48 proc. głosów, dziś może liczyć tylko na kilkunastoprocentowe poparcie. Jeżeli przyszłoroczna kampania parlamentarna zakończy się ich klęską, Ferenc Gyurcsany może się pożegnać także z fotelem szefa partii. Nie oznacza to wcale, że pozostanie bezrobotny. Węgierscy opozycjoniści sugerują, że może on podążyć drogą byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera i zacząć pracę dla Moskwy.

[srodtytul]Pod rosyjską rurą[/srodtytul]

W czasie swego urzędowania Gyurcsany zasłynął jako ten polityk, który wyłamał się z europejskiego projektu solidarności energetycznej w Europie Środkowej. Kraje naszej części kontynentu, które chcą się uniezależnić od gazowego monopolu Gazpromu, od lat poszukują alternatywnych dostaw tego surowca. Dlatego Unia Europejska i USA popierają budowę gazociągu Nabucco, który przez Turcję i Bałkany ma dostarczać gaz do Europy Środkowej z Bliskiego Wschodu i znad Morza Kaspijskiego. Zgodnie z planami kluczowy odcinek tej rury ma przebiegać właśnie przez Węgry. Wydawało się, że rząd w Budapeszcie popiera ten projekt, gdyż zależy mu także na uniezależnieniu się od rosyjskiego monopolisty.

Niespodziewanie dla wszystkich jednak w lutym 2008 roku premier Gyurcsany udał się do Moskwy i podpisał umowę o budowie South Streamu – gazociągu konkurencyjnego dla Nabucco. Inwestycja ta, jak podkreślają analitycy rynku energetycznego, zwiększy tylko monopol Gazpromu w Europie Środkowej.

Decyzja Gyurcsanya wywołała zaskoczenie nie tylko w zachodnich stolicach, ale także w samym Budapeszcie, gdyż wcześniej węgierskie władze milczały o rosyjskiej inwestycji. Wzburzona była opozycja. Jej lider Viktor Orban mówił o podpisaniu kontraktu z Rosją: – Nie znamy jego treści, ale to niezwykłe, by bez debaty w parlamencie podpisywać umowę, która ustali politykę energetyczną kraju na 20 – 25 lat. Zaskoczeni byli także koalicjanci socjalistów ze Związku Wolnych Demokratów.

„Węgry sprzedały Gazpromowi Europę Środkową” – tak komentowały decyzję Gyurcsanya media w krajach naszej części kontynentu. Na łamach dziennika „Nepszabadsag” Daniel Fried, asystent sekretarza stanu USA, opublikował list, w którym pisał: „Moskwa odpowiedziała na postępy w projekcie Nabucco, wywierając presję na Węgry i ich sąsiadów, aby podpisały pospieszne umowy o South Stream. To nie pora, aby naszą uwagę odwracał projekt gazociągu, który będzie trzy razy droższy od Nabucco i który zostanie wykorzystany przez monopol do zduszenia konkurencji”.

Gyurcsany bronił się, że jest zwolennikiem wolnego rynku i pluralizmu. W swoim blogu pisał: „Jest w naszym interesie, aby przez Węgry przechodziło jak najwięcej gazociągów i aby doszło do konkurencji cenowej gazu z tych rur”. W rzeczywistości jednak budowa South Stream oznacza rezygnację z Nabucco.

Opozycja w Budapeszcie od samego początku pytała, ile zapłaciła Moskwa za przeforsowanie korzystnego dla siebie projektu. Politycy Fideszu przypuszczają, że węgierski premier może powtórzyć casus Gerharda Schrödera, który pod koniec swego urzędowania jako kanclerz podpisał z Putinem umowę na budowę rurociągu północnego, a następnie został przez Rosjan zatrudniony w firmie, która kontroluje tę budowę.

Ferenc Gyurcsany wystawił do wiatru nie tylko swoich rodaków, ale także inne kraje Europy. Podobnie jak we własnym państwie, także na Zachodzie był jednak traktowany przez elity z wyjątkową wyrozumiałością. Uchodziły mu na sucho rzeczy, które prawicowym politykom z Europy Środkowej nigdy nie zostałyby wybaczone. Gdyby to Vaclav Klaus mieszkał w willi zrabowanej Żydom, międzynarodowe organizacje żydowskie przypominałyby o tym na każdym kroku. Gdyby to Jarosław Kaczyński okłamywał władze UE, wysyłając do Brukseli sfałszowane statystyki gospodarcze, zostałby napiętnowany przez unijne władze.

Ale Gyurcsanya krytyka nie dotykała. Mało tego, „Financial Times” porównywał go do Tony’ego Blaira, a lewicowe organizacje wychwalały za różne postępowe ustawy, np. wprowadzenie prawa do sterylizacji. Przy takim nastawieniu lewicowo-liberalnych elit nie jest wcale wykluczone, że niedawna dymisja Gyurcsanya nie musi wcale oznaczać końca jego politycznej kariery. Może znów pojawi się za jakiś czas, by opowiedzieć nam kolejną bajkę.

[i]Grzegorz Górny jest publicystą, redaktorem kwartalnika „Fronda”[/i]

Jak nie będziecie chcieli ze mną współpracować dla dobra gospodarki, to trudno. Podam się do dymisji i będę pisał zajebiste książki o węgierskiej lewicy – odgrażał się jeszcze niedawno węgierski premier Ferenc Gyurcsany. Wielu komentatorów nie wierzyło w te słowa, gdyż lider lewicy wydawał się człowiekiem, który jest w stanie przetrwać najgorsze burze. Przetrzymał skierowane przeciw niemu masowe demonstracje, przegrane wybory samorządowe, klęskę w referendum, rozpad rządowej koalicji, dramatyczny spadek zaufania w sondażach. A jednak 21 marca podał się do dymisji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy