Niespodziewanie dla wszystkich jednak w lutym 2008 roku premier Gyurcsany udał się do Moskwy i podpisał umowę o budowie South Streamu – gazociągu konkurencyjnego dla Nabucco. Inwestycja ta, jak podkreślają analitycy rynku energetycznego, zwiększy tylko monopol Gazpromu w Europie Środkowej.
Decyzja Gyurcsanya wywołała zaskoczenie nie tylko w zachodnich stolicach, ale także w samym Budapeszcie, gdyż wcześniej węgierskie władze milczały o rosyjskiej inwestycji. Wzburzona była opozycja. Jej lider Viktor Orban mówił o podpisaniu kontraktu z Rosją: – Nie znamy jego treści, ale to niezwykłe, by bez debaty w parlamencie podpisywać umowę, która ustali politykę energetyczną kraju na 20 – 25 lat. Zaskoczeni byli także koalicjanci socjalistów ze Związku Wolnych Demokratów.
„Węgry sprzedały Gazpromowi Europę Środkową” – tak komentowały decyzję Gyurcsanya media w krajach naszej części kontynentu. Na łamach dziennika „Nepszabadsag” Daniel Fried, asystent sekretarza stanu USA, opublikował list, w którym pisał: „Moskwa odpowiedziała na postępy w projekcie Nabucco, wywierając presję na Węgry i ich sąsiadów, aby podpisały pospieszne umowy o South Stream. To nie pora, aby naszą uwagę odwracał projekt gazociągu, który będzie trzy razy droższy od Nabucco i który zostanie wykorzystany przez monopol do zduszenia konkurencji”.
Gyurcsany bronił się, że jest zwolennikiem wolnego rynku i pluralizmu. W swoim blogu pisał: „Jest w naszym interesie, aby przez Węgry przechodziło jak najwięcej gazociągów i aby doszło do konkurencji cenowej gazu z tych rur”. W rzeczywistości jednak budowa South Stream oznacza rezygnację z Nabucco.
Opozycja w Budapeszcie od samego początku pytała, ile zapłaciła Moskwa za przeforsowanie korzystnego dla siebie projektu. Politycy Fideszu przypuszczają, że węgierski premier może powtórzyć casus Gerharda Schrödera, który pod koniec swego urzędowania jako kanclerz podpisał z Putinem umowę na budowę rurociągu północnego, a następnie został przez Rosjan zatrudniony w firmie, która kontroluje tę budowę.
Ferenc Gyurcsany wystawił do wiatru nie tylko swoich rodaków, ale także inne kraje Europy. Podobnie jak we własnym państwie, także na Zachodzie był jednak traktowany przez elity z wyjątkową wyrozumiałością. Uchodziły mu na sucho rzeczy, które prawicowym politykom z Europy Środkowej nigdy nie zostałyby wybaczone. Gdyby to Vaclav Klaus mieszkał w willi zrabowanej Żydom, międzynarodowe organizacje żydowskie przypominałyby o tym na każdym kroku. Gdyby to Jarosław Kaczyński okłamywał władze UE, wysyłając do Brukseli sfałszowane statystyki gospodarcze, zostałby napiętnowany przez unijne władze.
Ale Gyurcsanya krytyka nie dotykała. Mało tego, „Financial Times” porównywał go do Tony’ego Blaira, a lewicowe organizacje wychwalały za różne postępowe ustawy, np. wprowadzenie prawa do sterylizacji. Przy takim nastawieniu lewicowo-liberalnych elit nie jest wcale wykluczone, że niedawna dymisja Gyurcsanya nie musi wcale oznaczać końca jego politycznej kariery. Może znów pojawi się za jakiś czas, by opowiedzieć nam kolejną bajkę.
[i]Grzegorz Górny jest publicystą, redaktorem kwartalnika „Fronda”[/i]